Recenzja Norah Jones "Day Breaks": Witamy w klubie

Tęsknicie za czasami wokalistek, śpiewających całą gamą emocji przy akompaniamencie jazzowo brzmiącego fortepianu? Norah Jones pozwala nam wrócić do klimatu klubów lat 40. i 50. Co więcej, czyni to naprawdę wyśmienicie.

Norah Jones zabiera nas do klubów z lat 40. i 50. XX wieku
Norah Jones zabiera nas do klubów z lat 40. i 50. XX wieku 

Obraz jazzowego bandu w zadymionym klubie. Z jednej strony, z drugiej strony sceny fortepian, a na krześle delikatnie śpiewająca wokalistka. Kobieta snuje opowieść o ciemno oświetlonych pokojach i przecinających się przez nie papierosach, które ubiera niczym perfumy. Gdzieś wplata się postać mężczyzny i ich tragicznego związku, ukrytego pod metaforą "rozdziałów, które powinniśmy spalić". Słuchacze nie dostrzegają tragedii w jej głosie - są zafascynowani.

W drugim utworze atmosfera się rozluźnia. Na scenę wchodzi perkusista, grając z lekka bluesowo. Wokalistka śpiewa "To tragedia, to tragedia", ale historia przestaje już być tak osobista. Publiczność nie może podnieść szczęk z podłogi, ręce mają składać się do braw, kiedy wokalistka wygłasza "Flipside". Znowu powraca do motywów związku: "Działy się dobre rzeczy, ale działy się wolno (...) Chwile mijają, a ja płaczę" śpiewa, a towarzyszący jej muzycy obierają coraz swobodniejszy kierunek. Sekcja rytmiczna wyraźnie zasłuchuje się w funku, a bliżej publiczności wychodzi gitarzysta, który wcześniej skrywał się zaledwie w cieniu. Nagle wokalistka zrywa się jakby właśnie wypiła kawę, instrumentaliści jej wtórują, a goście w klubie zaczynają tańczyć.

Niespodziewanie wszystko się ucisza, publika siada. Kobieta wpatruje się w wypełniającą się salę i szepcze do mikrofonu "To wspaniały czas na miłość". Gitarzysta znika z horyzontu, a perkusista cicho wybija rytm ku uciesze kontrabasisty, który znów wydaje się napędzać piosenkę. I chociaż pianista i wokalistka stanowią jedność, trudno nie ulec urokowi kobiety, kiedy śpiewa "Wspaniały czas na miłość/Taki wspaniały czas, by powstać/I odejść od niekończących się kłamstw/I postarać się spojrzeć na świat innymi oczyma".

Fortepian zaczął mknąć coraz wolniej, a wokalistka dalej snuła opowieści o związkach, miłości. "Myślałam, że miłość to gra/W której jedno musi przegrać, a drugie wygrać/Nim znalazłam ciebie/Nim znalazłam ciebie, mój kochany" zaczęła śpiewać z tajemniczym uśmiechem na ustach. Każdy mężczyzna wśród publiczności marzył o tym, aby było to o nim, a każda kobieta słuchała z przejęciem, nie zwracając uwagi na zafascynowanych mężów, narzeczonych czy kochanków siedzących tuż obok.

Nagle zespół ogłosił, że chwilowo zmienia klimat. Rozbrzmiała znajoma pieśń, a część słuchaczy poczuła się skonfundowana do takiego stopnia, iż wyszli. Niepotrzebnie, bo chociaż cover "Donąt Be Denied" Neila Younga rzeczywiście wydawał się nie pasować do poprzednich utworów, to jednak nadano mu odpowiedniego, jazzowego posmaku. To, co nie do końca podobało się ludziom, to wpływy country, co było o tyle dziwne, że oryginalną piosenkę kojarzono raczej z bluesem. Nikt nie spodziewał się jednak, że następna pozycja w repertuarze - "Day Breaks" - bliższa będzie brzmieniom charakterystycznym dla jednej z dawno niewidzianych tu wokalistek, Anji Garbarek, aniżeli mocno jazzującemu materiału, który towarzyszył nam od początku koncertu. Ba, niespodziewanie na scenę wdarła się nawet sekcja smyczkowa!

Następnie zapowiedziano kolejny cover - "Peace" Horace'a Silvera doskonale jednak komponowało się z resztą materiału. Co więcej, została wykonana z najwyższą dbałością. Trudno się dziwić: 15 lat minęło, od kiedy na tej scenie po raz pierwszy wykonali ten utwór. Mieli więc dużo czasu na jego dopieszczenie.

Kolejne utwory kontynuowały trop jazzowych ballad. "Once I Had A Laugh" zaskakiwało wprowadzeniem sekcji dętej i swobodą, która - jak zwykle - kontrastowała ze słowami śpiewanymi przez wokalistkę. "Sleeping Wild" urzekało z kolei intymnością, uświadamiając jednocześnie, że za oknem już dawno księżyc świeci w najlepsze.

Na koniec muzycy postanowili zaserwować bluesowe "Carry On", w którym sporą rolę odegrały organy Hammonda i chórki, wcześniej niemal niezauważalne. A kiedy wszyscy myśleli, że zespół już schodzi ze sceny, pianista nieoczekiwanie uderzył w klawisze, częstując słuchaczy smutną nutą. Bywalcy klubu siedzieli w krzesłach jak zaczarowani, a w nutach rozpoznali legendarnego jazzmana, Duke'a Ellingtona. Saksofon zaczął coraz głośniej rozbrzmiewać, podczas gdy wokalistka zaledwie delikatnie pomrukiwała. Była w tym zmysłowość, tęsknota, ale jednocześnie nieopisywalne poczucie nadziei. Po wszystkim muzycy nawet się nie ukłonili - zniknęli w kurzu papierosów, rozpalanych wcześniej przez mężczyzn, wpatrujących się w wokalistkę. Goście jeszcze przez moment nie wstawali - mieli nadzieję na bis, ale nic takiego nie nastąpiło. Szkoda.

Byłem tam. Po koncercie pierwszy raz spojrzałem na zegarek i pomyślałem, że czuję, jakbym dopiero tam przyszedł, a już muszę się żegnać. Cóż, mam nadzieję, że enigmatyczna Norah Jones nie będzie mi kazała długo czekać na kolejną taką ucztę muzyczną. Dobrze, że wszystko nagrałem na dyktafon. Będzie czego słuchać w domu.

Norah Jones "Day Breaks", Universal Music Poland

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas