Recenzja Nine Inch Nails "Bad Witch": Jest forma!
Trent Reznor w towarzystwie Atticusa Rossa znowu ma coś do powiedzenia. A trzeba przyznać, że już dawno nie było czuć w jego twórczości aż tyle pasji.
Lata 90. były dla Nine Inch Nails złotym okresem. Trzy pozycje z tamtych czasów do teraz wymieniane są jako najmocniejszy element dyskografii projektu Trenta Reznora i absolutne klasyki w historii mocniejszego, gitarowego grania. Propozycja bardziej emocjonalnego podejścia do materii industrialnego rocka połączona z niesamowitym bogactwem aranżacji była wówczas niesamowicie świeża i w zasadzie do dzisiaj nie straciła nic ze swojej intensywności.
Nawet liczne afery z liderem projektu w roli głównej nie przesłaniały wysokiej wartości artystycznej projektu. Budującego się wokół Dziewięciocalowych Gwoździ kultu nie zmienił nawet fakt, że z czasem to protegowany Trenta, Marilyn Manson, stał się numerem jeden skandalizujących nagłówków gazet.
Problem w tym, że okres w twórczości Nine Inch Nails rozpoczynający się od "With Teeth" trudno zaliczyć do szczególnie udanych. Jasne, to dalej była muzyka, w której słychać było przywiązanie do szczegółów, umiejętność dopieszczenia brzmienia, jednak coś ewidentnie się zmieniło. Chociaż Reznor wciąż śpiewał o buncie, czy to wobec ludzkości, samego siebie, czy też wobec mediów (na którym to koncepcie oparł całe "Year Zero") brakowało już nutki tej szaleństwa i nieprzewidywalności. Nie do końca sprawdziło się też przesunięcie akcentów: gitary i fortepiany, nadające kompozycjom agresji lub - wręcz przeciwnie - subtelności, zaczęły pojawiać się coraz rzadziej, a romans z elektroniką skończył się perfidną dominacją z lateksowym ubraniem w roli głównej.
Powtarzalność patentów w piosenkach NIN doprowadziła nawet do tego, że sporą popularnością cieszył się swego czasu "Trent Reznor Song" - piosenka nagrana przez niejakiego Freddy’ego Scotta, który perfekcyjnie opisał schemat znacznej części utworów Dziewięciocalowych Gwoździ nagranych po 2005 roku. Owszem, za dokonania na polu ścieżek dźwiękowych należało się Trentowi Reznorowi wiele, ale nie dało się ukryć, że Nine Inch Nails zaczęło być tworzone niejako od linijki. Tak jakby było dla muzyka zaledwie projektem pobocznym.
Wszystko się zmieniło wraz z EP-ką "Not Actual Events" rozpoczynającą serię trzech minialbumów. "Bad Witch" miało niby być zwieńczeniem tej trylogii, ale Trent Reznor i włączony w końcu do składu wieloletni współpracownik muzyka, Atticus Ross, porzucili pomysł z uwagi na mniejsze zainteresowanie EP-kami przez media. Stąd też najnowsza pozycja Nine Inch Nails sygnowana jest jako pełnoprawny album.
Co więc się takiego stało, że mówi się o wielkim powrocie grupy do korzeni? Cóż, powrócił w końcu ciężar, agresywne gitary zaczęły znowu grać pierwsze... ekhm... skrzypce, a sposobów, na jakie Trent prowadzi swój wokal, w końcu nie można zliczyć na palcach jednej ręki. Przede wszystkim zaś wróciła energia, chęć eksperymentowania z formą, a w ślad za tym wszystkim zwykłe, ludzkie emocje, których cholernie brakowało. Ten niedobór szczególnie bolał w niesamowicie mechanicznym, zdehumanizowanym "Hesitation Marks" z 2013 roku.
Na "Bad Witch" w klimat wprowadza już rozpoczynające krążek "Shit Mirror". Zniekształcone, wychodzące jakby z wielkiej hali, a przez to schowane nieco w tło wokale Reznora, idealnie korespondują z brudnymi, przesterowanymi do bólu partiami gitar, które brzmią jakby ktoś nagrywał ze swojego domu próbę metalowego zespołu wybrzmiewającą z garażu sąsiada. Do tego dodajmy te wychodzące zewsząd przeszkadzajki i wiemy już, że jesteśmy w domu. Cały brud zwrotek bardzo ciekawie przełamuje niepokojący, chociaż jednocześnie przebojowy w swojej rytmice refren.
Jeszcze ciekawiej jest w "Ahead of Ourselves", gdzie drżący, tremolowy filtr nałożony na partie śpiewu przy jednoczesnym ich wycofaniu błyskawicznie odwołuje do "Gave Up" z kultowego "Broken". Zaskakujące aranżacje? Co powiecie na jazzowy saksofon w hałaśliwym, wręcz atonalnym "Play the Goddamned Part" i powolną dominację sekcji dętej na przestrzeni całego utworu? Tego w całej historii Nine Inch Nails chyba jeszcze nigdy nie było. Całość rozwija się dość bezpośrednio w "God Break Down The Door", czerpiącą z poprzednika w zasadzie całą instrumentalizację. Co najciekawsze, kiedy sam utwór toczy się swoim szybkim tempem, Reznor snuje się po nim niespiesznie, onirycznymi wokalami korespondując z tempem na odczepne. Słychać w tym wszystkim bezpośredni wpływ warsztatu Davida Bowiego z "Blackstar" - lider Nine Inch Nails zresztą nie ukrywał nigdy, że twórca postaci Ziggy'ego Stardusta był jednym z jego największych idoli. I szczerze, gdyby tak wyjąć te elementy elektroniki z "God Break Down The Door", trudno byłoby uwierzyć, że kompozycja nie jest jakąś zaginioną piosenką z przedśmiertnego krążka człowieka, który spadł na Ziemię.
W kolejnym utworze, instrumentalnym "I’m Not From This World", słychać echa ścieżki dźwiękowej do gry "Quake", którą Nine Inch Nails mieli okazję tworzyć w 1996 roku. To ta sama dawka industrialnych dronów, wyskakujących znikąd, niespodziewanych dźwięków i podskórnie przeszywającymi, przytłumionymi bębnami. Ciekawie kontrastuje to z zaskakującym klarownym "Over and Out", gdzie elektroniczne bębny są genialnie dynamizowane przez mocny, nisko schodzący bas. Gdy kompozycja uzupełniana jest przez marimbę, a następnie wyciszana, aby nastawić słuchacza na wejście wokalu Trenta. Przy czym artysta znów ujawnia swoją inspiracje monumentalnym wokalem Bowiego, co zdaje się niesamowicie odświeżające po kilku bardzo podobnie zaśpiewanych krążkach.
Miło, że Reznor i Ross postanowili zostawić najlepsze na koniec. Nine Inch Nails wszak przebiło EP-ki poprzedzające "Bad Witch" i nagrali tym samym najlepszy krążek sygnowany tym mianem od czasu... "The Fragile". Całe szczęście, bo jeszcze kilka lat temu można było mieć wątpliwości czy członkowie zespołu będą mieli w ramach tego projektu jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Miejmy nadzieję, że to nie ostatni taki strzał.
Nine Inch Nails, "Bad Witch", Universal
8/10