Recenzja Nickelback "No Fixed Adress": Rock z balu gazeciarza

Paweł Waliński

Najbardziej znienawidzony zespół świata wydał właśnie nową płytę.

Okładka albumu "No Fixed Adress" grupy Nickelback
Okładka albumu "No Fixed Adress" grupy Nickelback 

Chada Kroegera można nienawidzić za wiele. Za głupią "mokrą włoszkę" w "You Remind Me" i to jak bezlitośnie tym wcale nie tak dobrym numerem katowały telewizje, radia i odtwarzacze w mijanych samochodach. Wkurza, że Nickelback zabiera w mediach miejsce bardziej utalentowanym, w kółko grając to samo i wrzucając do swojej twórczości głodne kawałki z parafii "sex drugs and rock and roll". Ostatecznie wkurzać i wywoływać zazdrość mogło, że Kroeger wieczorem idzie do alkowy z Avril Lavigne. Ja nie zazdroszczę - moja dziewczyna jest niegodziwie atrakcyjna - ale rozumiem, że i z tego powodu gula mogła rosnąć. Dlatego w niejednym plebiscycie poziomem znienawidzenia biją na łeb Lady Gagę czy Justina Biebera, a magazyn "Rolling Stone" wybrał ich drugą najbardziej odpychającą kapelą lat 90., zaraz po Creed. Zasłużyli na wszystkie te kwiatki ostatnim albumem?

Jak najbardziej zasłużyli. Nagranie denerwuje do pierwszej minuty. Budzi miliard odniesień i skojarzeń, bo stanowi konglomerat rzeczy podkradzionych innym artystom. Nic by w tym nie było złego - weźmy takiego Davida Bowie. Wszystko, co gra, kiedyś komuś ukradł. Z tym że wiedział, co komu podprowadzić i kiedy łączy to wszystko, na wyjściu ma kupę wartości dodanej, która z kolei inspiruje innych artystów. Dlatego jest geniuszem. Chad Kroeger wartości dodanej nie ma. Dlatego jest geniusza antypodami.

Weźmy sam początek płyty. Dwa dynamiczne numery projektowane na bycie torpedami, które tyle jednak złości w sobie mają, co ja, kiedy facet od pizzy spóźnia się pięć minut. Gitary prawie metalowe - brzmiące gdzieś pomiędzy post-grunge'em a stonerem. Z tym że riffy cieniutkie. Przeciętny półamatorski stonerowy ansambl ma znacznie lepsze. Potem popowa piosenka, która (serio) jeśli coś mi przypomina, to niedawno recenzowaną czwartą płytę boysbandu One Direction. Potem próba zagrania retro rocka gdzieś z okolic ostatnich, dobrych moim zdaniem, Arctic Monkeys, z której wychodzi prędzej Electric Six minus cojones. Im dalej w las, tym więcej klisz, banałów, błahostek, schematów. Plus brak dobrych piosenek.

Rzecz chyba po prostu w tym, że Nickelback w ogóle nie jest zespołem rockowym. Ani nie mają należnej dezynwoltury, ani nie są porządnie zagniewani, ani wreszcie nie mają w sobie nic a nic seksapilu. Grają rocka rodem z balu gazeciarza w szkole podstawowej. Ot, zespół wykonujący muzykę popularną w najgorszym tego słowa znaczeniu, to znaczy wycelowaną w każdego i nikogo. W radia. A że używają gitar to akurat tylko taki przypadek.

Nickelback "No Fixed Adress", Universal

2/10