Recenzja Nick Cave & the Bad Seeds "Skeleton Tree": Prawdziwa lekcja bólu
Paweł Waliński
Cave zawsze nosił łatkę człowieka w wiecznej depresji. "Skeleton Tree" jednak nawet jak na niego powstawało w warunkach traumatycznych.
To szesnasty album formacji. Ale pierwszy po tym, jak latem zeszłego roku jeden z jego bliźniaczych synów, Arthur, zginął spadając z klifu z Brighton. Mawia się, że przeżycie własnych dzieci jest jednym z najgorszych doświadczeń, jakie mogą spotkać człowieka. Cave potwierdza to w dokumentującym powstawanie "Skeleton Tree" obrazie, "One More Time with Feeling". Mówi tam o traumie związanej z utratą syna, ale również o zmęczeniu narracyjną formą swoich tekstów. To i to jest na "Skeleton Tree" dominantą.
Bo facet, który zasłynął w masowej świadomości jako opowiadacz historii o wykolejeńcach nieuchronnie pędzących na oślep ku okrutnemu losowi i wybitny ironista sam w końcu doświadczył ironii losu. W sposób arcyokrutny. I to słychać. "Skeleton Tree" to pierwszy raz, kiedy aż tak trudno rozdzielić w jego tekstach literacką kreację od prawdziwego, gruchoczącego kości bólu. Ten jest tak wszechobecny, że pojawiające się w "Magneto" wymiociny w umywalce to moment, kiedy paradoksalnie łapiemy oddech od poważniejszych emocjonalnych okropieństw. I mimo, że podmiotami lirycznymi, czyli nośnikiem cave'owskich tekstów nadal są osoby trzecie, trudno nie odnieść wrażenia, że tym razem są to emocje prawdziwsze, niż bywało dawniej.
Muzycznie też nie jest to zwyczajna płyta Bad Seeds, którzy stali zazwyczaj gdzieś między tradycją weilowskiego, kabaretowego songu a rockiem. Na "Skeleton Tree" piosenkę w tradycyjnym bad seedsowym znaczeniu, pomijając jednostkowy przypadek "Rings of Saturn", mamy dopiero w postaci utworu tytułowego, który album zamyka. Wszystko, co dzieje się wcześniej brzmi raczej jak soundtracki, które ostatnimi czasy pasjami tworzą Cave i jego kumpel z zespołu, Warren Ellis. Muzyka uciekając formie piosenki snuje się, leje się, czasem wyjątkowo niepokojąco narasta. Już w otwierającym płytę "Jesus Alone" czujemy się, jakbyśmy szli przez wielką wyschniętą równinę, z sępami kołującymi nad naszymi głowami.
Bolą też wokale Cave'a. Facet, który był jednym z najbardziej charakternych i charyzmatycznych wokalistów niezależnego rocka jest na "Skeleton Tree" przyciszony, zmęczony, wyraźnie złamany własnymi doświadczeniami. Brzmi to piekielnie przekonująco, a zatem również piekielnie przejmująco. Trochę jak z borowaniem zęba. Ta druga maszyna, która wiruje wolniej jest jednak dużo gorsza. Ten storturowany, przyciszony Cave jest mroczniejszy niż kiedykolwiek, a z pewnością najmroczniejszy od czasu "Stranger Than Kindness" z 1986 roku.
Pełno na płycie pięknych harmonii, pięknych partii smyczkowych. Wszystkiego, co mogłoby konstytuować cudną, podnoszącą na duchu piosenkę. Ale nawet, gdy jest tak pięknie jak w oprawnym w wibrafon i piękne partie wokalne, anielskim z pozoru "Distant Sky", smutek i cierpienie jest tak stężone, że z powodzeniem udziela się słuchaczowi.
Tak, jak Cave'a niekoniecznie lubiłem (szczególnie w ostatnich latach) za jakiś nie do końca ironiczny narcyzm i przekonanie, że jest bogiem kroczącym pomiędzy śmiertelnikami, przy "Skeleton Tree" tego wrażenia zupełnie nie mam. Cave jest odarty i rozdarty do kości. Bardziej nagiego emocjonalnie i szczerego już go pewnie nie usłyszymy. I nawet jeśli w całej rozciągłości 40 minut płyta jest w zasadzie bardzo monotonna, to jest to monotonia tak naszpikowana złymi emocjami, że niełatwo przy niej wysiedzieć. A to pewnie jeden z wyznaczników naprawdę wartościowej sztuki.
Nick Cave & the Bad Seeds "Skeleton Tree", Mystic
8/10