Recenzja Neil Young "A Letter Home": Miś z okienka, Neil z budki...
Paweł Waliński
Na swoim trzydziestym piątym albumie Neil Young odcina się (przynajmniej) na chwilę od swoich ostatnich, długaśnych, psychodelicznych, a zarazem bardzo smacznych dokonań i nagrywa covery. Kolegów po fachu.
Eksperyment w swojej prostocie absolutnie genialny. Wziąć coś zwanego Voice-O-Graph, czyli pochodzącą z 1947 roku budkę telefoniczną służącą do rejestracji dźwięku, zamknąć się w niej i grać numery największych macherów w historii muzyki amerykańskiej. Jeśli na coś takiego decyduje się postać pokroju Neila Younga, która przecież wszystkie te klimaty doskonale rozumie - wszak stoi z rzeczonymi twórcami w jednym szeregu - jednocześnie odzierając kolejne kawałki ze wszelakich aranżacyjno brzmieniowych swoistości, mamy do czynienia z wielkim rarytasem.
Jest absolutnie minimalnie i prosto. Voice-O-Graph zapewnia, że numery będą brzmiały skromnie, bardzo rachitycznie i niedoskonale. Przed dwoma laty Young nagrał dwa albumy: "Americanę" i "Psychodelic Pill", które po raz nie wiem który potwierdzały jego wysoką klasę jako songwritera i muzyka. Oba były długie, rozpasane, może nawet odrobinę zadęte - choć świetne. Na "A Letter Home" z kolei nie ma wielkiej narracji, nie ma opowieści rozliczeniowych z pokoleniem dzieci-kwiatów. Jest jedenaście piosenek, które zostały we wspomnianej budce po prostu zagrane.
Na trackliście mamy wielkich bonzów americany, na czele z Bobem Dylanem ("Girl from the North Country"), Williem Nelsonem (dwukrotnie: "Crazy" i "On the Road Again"), czy Bruce'em Springsteenem ("My Hometown"). To zrozumiałe. Cieszy natomiast, że znalazło się miejsce dla rywalizującego przecież w epoce z rzeczonym Dylanem, a dziś praktycznie zapomnianego Phila Ochsa ("Changes"). Że dzięki Youngowi ktoś może przypomni sobie tak fantastycznego songwritera, jak Tim Hardin ("Reason to Believe"), który przez większość życia miał to nieszczęście, że ludzie woleli słuchać jego muzyki w cudzych wykonaniach. Albo zmarłego trzy lata temu nieodżałowanego Berta Janscha ("Needle of Death"), którego żal nie znać, szczególnie zważywszy, że do końca kariery ("Black Swan", 2006) zachował nadzwyczajną twórczą formę.
Nawet jeśli wszyscy wymienieni i kilku innych na playliście, to kluczowe postacie americany, ciężko powiedzieć, że brzmieli podobnie do siebie. Young odbiera im charakterystyczne cechy, przepuszcza przez swój własny filtr, dzięki czemu tę krótką płytkę można potraktować jak swoiste studium amerykańskiej piosenki z połowy ubiegłego wieku. Szlachetne, bo bardzo proste, minimalne, a dodatkowo jeszcze celowo dokurzone. Neil Young ogrywa tu wszystkie instrumenty, czyli gitarę, pianino i harmonijkę. Gościnnie udziela się też Jack White. Album był też gdzieniegdzie zapowiadany jako płyta duetu Young-White, jednak udział White'a jest skromny - wokal i pianino w dwóch kawałkach. Ani to dobrze, ani źle, bo gdybyśmy mieli go więcej, byłaby to z pewnością zupełnie inna płyta.
Słucha się tego znakomicie. "A Letter Home" łagodnie rozpina się pomiędzy bardzo przecież charakterystycznym brzmieniem i skalowo maleńkim wokalem Younga, a folklorystyką uprawianą przez Johna A. Lomaxa. Wszystkie kawałki nagrano na żywca, przy pierwszym podejściu na jednościeżkowcu. Unosi się nad tym duch Folkways Records, jest w tym wiele ciepła, a my widzimy to prostsze oblicze Younga - nie wielkiego mędrca i opowiadacza Ameryki (w sensie całego kontynentu - Young jest wszak Kanadyjczykiem), który wiele widział, z niejednego chleba jadł piec i ma pełne prawo oraz majestat, by pouczać innych. Bo ma. Tym razem jednak śpiewa kawałki "wielkich", a jednocześnie swoich kumpli, dlatego, że je po prostu... lubi. Ceni. Że są dla niego ważne. Świetnie. Choć ja bym kupił go nawet, gdyby zaśpiewał "Wlazł kotek na płotek". Rozumiecie...
Neil Young "A Letter Home", Warner Music Poland
8/10