Recenzja Muse "Drones": A w garażu sterylnie
Stało się to, czego można było się spodziewać: Muse nagrali kolejny album, który przez fanów będzie wychwalany pod niebiosa. Jednak osoby nieprzekonane do dotychczasowej twórczości brytyjskiej grupy, również i na "Drones" nie mają czego szukać.
Wszystkich tych, którzy obawiają się kontynuowania drogi, obranej przez grupę podczas nagrywania "The 2nd Law", pragnę uspokoić - na nowym krążku Muse nie ma żadnych wycieczek w stronę dubstepu. I bardzo dobrze, bo połączenie rockowych gitar, orkiestralnych elementów i wobbli wypadało dość groteskowo. Prawdopodobnie muzycy sami stwierdzili, że doszli do ściany, stąd zapowiedzi "Drones" jako albumu w starym stylu, opartym głównie na klasycznym, garażowym połączeniu gitary, basu i perkusji. Czy dotrzymali słowa? O dziwo tak, chociaż przecież futurystyczny koncept ludzi-dronów (zahaczający po drodze o teorie spiskowe i III wojnę światową), na którym oparty jest krążek, mógłby sugerować mniej tradycyjne instrumentarium.
Nie znaczy to, że zespół na zawsze zrezygnował z syntezatorów: klawisze w "Dead Inside" nabierają charakterystyki brzmieniowej, zbliżonej do pizzicato na skrzypcach, zaś w "The Handler" mocno elektroniczny arpeggiator nadaje odpowiedniego tempa rozwlekle rozpoczętej kompozycji. Rozszerzone instrumentarium pojawia się również w dziesięciominutowym "The Globalist", przypominającym, dlaczego Muse określano niegdyś mianem zespołu new-progowego. To zresztą najbardziej zaskakująca kompozycja na "Drones": najciekawsza piosenka na całym albumie przeradza się w nieokiełznaną ścianę riffów, po czym zostaje przekształcona w fortepianową balladę, o którą można by posądzić Rogera Watersa. Gdyby tylko nie ta przesycona patosem końcówka...
Niestety, "Drones" ma znacznie więcej wad. Wokal Matta Bellamy'ego to wieczna zagadka: w takich utworach jak "Psycho" czy "Reapers" jest niezastąpiony - znacznie gorzej, gdy w "Dead Inside" sprawia wrażenie zbyt drżącego jak na tak nieskomplikowaną linię melodyczną, a w "The Handler" tylko irytuje. Na dodatek na albumie znajduje się trochę tego mało zaskakującego, typowego pop-muse'owego grania. "Revolt" ze swoim refrenem na pewno ma spore szanse na podbicie list przebojów, jednak napisanie tak oczywistej kompozycji to spora sztuka. "Mercy" z kolei mogłoby spokojnie uchodzić za utwór U2 - szkoda, że bliższy klimatom "Songs of Innocence" niż "The Joshua Tree". Poza tym, muzycy z Muse często wydają się nie rozumieć, że dobry aranż to nie tylko dodanie ostrzejszej gitary i szybszej perkusji do refrenu.
Największą wadą jest jednak produkcja. Co słuchaczowi z obietnic rockowego do bólu instrumentarium, skoro nie dość, że "Drones" pozbawione jest brzmieniowego brudu, to na dodatek może uchodzić za idealny przykład ofiary "wojny głośności"? Nagraniom brakuje dynamiki, wydają się zbyt zmiażdżone, perkusje nie mają mocy, a ścieżki gitar tracą na wyrazistości. Riffy z "Repears" nawiązują muzyczny dialog z hard rockiem lat siedemdziesiątych, ale wystarczy puścić dowolną płytę Led Zeppelin, by uświadomić sobie, ile może zdziałać odpowiednie zmiksowanie materiału.
Jak zwykle mam z Muse problem: zewsząd słyszę opinie o ich geniuszu, a wciąż nie jestem w stanie go usłyszeć. "Drones" nic w tej kwestii nie zmienia. Ot, kolejny nazbyt egzaltowany album rockowy, w którym więcej błyskotek i potencjału niż dobrze zrealizowanych pomysłów. Może następnym razem?
Muse "Drones", Warner
5/10
Zobacz teledysk "Mercy":