Reklama

Recenzja Modest Mouse "Strangers to Ourselves": Powrót mistrzów

Osiem. To słowo odmieniane jest przez wszystkie możliwe przypadki przy okazji każdej wypowiedzi dotyczącej nowej płyty Modest Mouse. Tyle lat bowiem upłynęło od wydania ostatniego albumu zespołu. Na urlop, nieco wydłużony, szli w glorii. Czy udało się im obronić status mistrzów alternatywy?

Osiem. To słowo odmieniane jest przez wszystkie możliwe przypadki przy okazji każdej wypowiedzi dotyczącej nowej płyty Modest Mouse. Tyle lat bowiem upłynęło od wydania ostatniego albumu zespołu. Na urlop, nieco wydłużony, szli w glorii. Czy udało się im obronić status mistrzów alternatywy?
Modest Mouse z nową płytą "Strangers to Ourselves" zagrają na Open'erze /

Sukces ich wydanego przed przerwą krążka, "We Were Dead Before The Ship Even Sank" stanowił nowe rozdanie w świecie amerykańskiego niezalu. Płyta wystrzeliła z miejsca na szczyt tamtejszych list przebojów, zacierając granice pomiędzy tym, co "popowe" a tym, co "awangardowe". Sprzyjały jej okoliczności: filozofia zrób-to-sam, stawiająca na samodzielność właśnie, przeżywała ponownie, za sprawą portalu MySpace.com (pamiętacie?), rozkwit. Egalitarystyczne podejście twórców MySpace'a, umożliwiające dotarcie do szerszej publiczności nie tylko artystom o ugruntowanej pozycji, ale również, a może przede wszystkim, debiutantom, zrównywało obie kategorie wykonawców, prowokując wysyp nowych talentów. Wystarczyła jedna dobra piosenka umieszczona w tym serwisie, by zapewnić jej autorowi kontrakt płytowy (vide głośny wtedy kazus zapomnianej dziś już Kate Nash). Naturalną koleją rzeczy było więc, że - jako narzędzie promocji - MySpace był wykorzystywany przede wszystkim przez tych, którzy niekoniecznie bawili się w "lekko, łatwo i przyjemnie". Ostatnie lata minionej dekady to więc czas prawdziwego wysypu młodych, zdolnych.

Reklama

I w tych jakże sprzyjających warunkach Modest Mouse zdecydowali się na odpoczynek. Mniejsza o przyczyny, była to decyzja z gatunku nieprzewidywalnych. Zważywszy że w tym samym roku, w którym pojawiła się ostatnia płyta Modest Mouse, dwa arcyważne obecnie zespoły, które ostatecznie wyeliminowały dychotomię pomiędzy szczytami list przebojów a alternatywą, nabierały swymi kolejnymi krążkami rozpędu. Arcade Fire i The National, bo to o nich mowa, byli już pupilkami krytyki i pre-hipsterów, czekali jednak na komercyjny sukces. Ten nadszedł dla obu grup właśnie w 2007 roku. Dziś już wiemy, że był to niejako wstęp - zarówno Arcade Fire i The National to bohaterowie masowej wyobraźni, a co ważne: status ten osiągnęli bez jakichkolwiek artystycznych kompromisów. Wspomniani młodsi koledzy bardzo często powołują się na klasyczne płyty bohaterów niniejszej recenzji jako na podstawową inspirację. To oczywiste: z jednej strony panom z Modest Mouse nigdy nie była obca piosenkowość, melodyjność, zapamiętywalność, z drugiej jednak posiłkowali się środkami wyrazu zarezerwowanymi dla poszukujących, by wymienić choćby ironię i eklektyzm.

I na szczęście "Strangers to Ourselves" nie wprowadza znaczących korekt do twórczości zespołu. O piosenki przede wszystkim tu chodzi, dowodów na to bez liku: singlowe "Lampshades on Fire" to nic innego jak młodszy brat najbardziej klasycznej kompozycji w dorobku zespołu, cudownego "Float On". Z kolei, "The Best Room", chwytliwe, nośne, to być może najprostszy utwór, jaki kiedykolwiek został podpisany nazwą Modest Mouse. Obie kompozycje łączy to, że środek ciężkości jest w nich przeniesiony na rytm, taniec napędzany gitarami. Podobnie rzecz się ma z "The Ground Walks, with Time in a Box", bardzo, wręcz niebezpiecznie bliskie, patentom wykorzystywanym przez twórców disco, a na pewno disco w stylu Franza Ferdinanda. Przy okazji takich utworów, które wychodzą poza ramy uczciwego rock'n'rolla, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie są one do końca na serio. Weźmy takie "Coyote", to praktycznie alt-country (gatunek, który przecież od ostatniego spotkania z Modest Mouse praktycznie zdefiniował się na nowo), a jednak w jego przestrzennych, wycofanych chórkach, marszowej sekcji rytmicznej, tkwi jakiś dystans, żart. Głównym wicem krążka jest pokracznie zatytułowane "Pistol (A. Cunanan, Miami, FL. 1996)", które stanowi zgrywę z estetyki tandetnego hip hopu uprawianego przez coraz liczniejsze zastępy białasów liczących na sukces; dziwadło, jakiego w dorobku zespołu jeszcze nie było. "Sugar Boast" to praktycznie alternatywna burleska. I tak wymieniać można bez końca.

Ale: jest też parę utworów zupełnie innych, bardziej poważnych i przejmujących. Moim faworytem jest "Ansel", oparty na latynoskim podejściu, wspomnienie brata wokalisty zespołu, który zginął podczas wspinaczki w górach, w Meksyku. Jest i "The Tortoise and the Tourist", krzykliwe, jazgotliwe niemal, tak różne od pozostałych utworów składających się na krążek. "Wicked Campaign" zaprojektowany został na letnie festiwale (co zapewne przećwiczymy na tegorocznej edycji Open'era, gdzie Modest Mouse mają się pojawić), a gitara a la The Edge na pewno mu w tym nie przeszkodzi. No i jeszcze "Be Brave", walczykowate i przerażające w swej trafnej diagnozie fatalnej kondycji ludzkości. No właśnie, jeśli już jesteśmy przy tekstach: ostrze Isaaca Broocka w ogóle się nie stępiło, szydzi z popkultury, głupoty człowieczej, konsumpcjonizmu. Ale jednocześnie stać go na pokrzepienie i nadzieję.

Nie jest to z pewnością najlepszy album w dorobku zespołu. Być może przeszkadza w tym długość krążka - w czasach, gdy płyty trwają niewiele ponad 30 minut, "Strangers to Ourselves" to zabawa na niemal godzinę. Być może pewne skróty (i wyeliminowanie najsłabszych punktów, jak kuriozalne "God Is an Indian and You're An Asshole") pozwoliłyby na zdynamizowanie przekazu. Ale z drugiej strony: cieszy, że Modest Mouse nie spoczywają na laurach, próbują - choćby poprzez częste oparcie kompozycji na rytmie, o czym była już mowa wcześniej - wyjść poza strefę komfortu, nie odcinają kuponów od dawnej sławy, mocują się z różnymi stylistykami. I w tym tkwi pewna przewrotność tytułu płyty, trudno bowiem jednoznacznie stwierdzić, że nagrał ją zupełnie ktoś inny - brzmienie Modest Mouse jest rozpoznawalne z miejsca. Raczej pokusiłbym się o stwierdzenie, że to zespół głodny grania. I dlatego raczej nie używał w studio przycisku "delete" tak często, jak być może powinien był. A odpowiadając na pytanie zadane na początku recenzji: na detronizację przez młodszych kolegów zapewne jeszcze przyjdzie czas. Nie tym razem.

Modest Mouse "Strangers to Ourselves", Sony

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Modest Mouse | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy