Recenzja Miguel "Wildheart": Szczyt zmysłowości

Miguel zaciera granice z podziwu godną lekkością. "Wildheart" to muzyka komercyjna i alternatywna, czarna i biała, zaangażowana i hedonistyczna. Po prostu bardzo dobra.

Miguel zaciera granice z podziwu godną lekkością
Miguel zaciera granice z podziwu godną lekkością 

Swoją drugą w dorobku, wydaną przed trzema laty płytą "Kaleidoscope Dream", Miguel Jontel Pimentel idealnie wypośrodkował między r'n'b poszukującym i standardowym obliczem tego gatunku, z powodzeniem funkcjonującego jako umiarkowanie wyrafinowany czarny pop. Zagraniczni dziennikarze pisali o zachowaniu "perfekcyjnej równowagi między byciem anonimowym na ulicach, respektowanym w branży i dysponującym grupą lojalnych fanów", choć akurat z tą anonimowością po nagrodzie Grammy dla piosenki "Adorn" i złotej płycie w Stanach mogło być różnie.

Choć nowy krążek jest sporymi fragmentami co najmniej równie efektowny jak poprzedni, nie brzmi jakby autor silił się na kompromis. Miguelowi zależało na płycie agresywniejszej, bardziej bezpośredniej, adekwatnej do rosnącej pewności siebie i artystycznej samoświadomości. "Wildheart" to pomruk gitar, plastikowy pazur basu, wyraziste perkusje, ale też zaraźliwe melodie oraz cała gama wielopoziomowych, pomysłowo realizowanych wokali. To, co zaczyna się ukłonem w stronę białej muzyki lat 80. - "a beautiful exit" pasowałoby na ścieżkę dźwiękową remake'u filmu "Top Gun", podczas gdy "DEAL" kojarzy się w refrenie z Duran Duran - idzie w stronę Prince'a XXI wieku w wersji dla bardzo dorosłych ("the valley"), skręca ku zawieszonym gdzieś między Michaelem Jacksonem a Pharrellem kompozycjom świetnie wykorzystującym perkusjonalia i chórki ("NWA" z bardzo dobrą zwrotką Kurrupta), kończąc gdzieś w okolicy narracyjnego, inkrustowanego elektroniką, często minimalistycznego soulu Franka Oceana, ale też emocjonalnego rocka zaproszonego Lenny'ego Kravitza.

Właśnie przedstawiłem "Wildheart" jakby było kolażem, a jednak to przede wszystkim wypowiedź Pimentela. Dorzuca swoje trzy grosze do produkcji, w którą zaangażowano zarówno starych mistrzów (Raphael Saadiq, Salaam Remi, w wersji de luxe nawet DJ Premier), jak i osoby współpracujące z Kanye Westem czy Laną Del Rey. Fantastycznie śpiewa - kto by tu miał wątpliwości, powinien dać się uwieść elektryzującemu od pierwszych słów "Hollywood Dreams", czy wspinającemu się bardzo wysoko, ale też ucinanemu po męsku, buzującemu od uczuć "FLESH". Do tego wszystkiego świetnie pisze - sposób przedstawienia problemów tożsamościowych ratuje przesadnie rzewne i łzawe "what's normal anyway", a plastyczne ujęcie rozpadu związku w "leaves" powoduje, że słuchamy z uwagą wtórnej, niespecjalnie ciekawej muzycznie piosenki.

Trzecia płyta Miguela to brawura i wyobraźnia przemycana do głównego nurtu, osobowość w dziedzinie nadal kojarzonej raczej z marionetkami. Autorowi w co najmniej kilku utworach udało się zawrzeć przekonującą i pikantną definicję seksu, w innych powiedzieć sporo o sobie czy odmalować obraz kalifornijskiej dekadencji. Nad "Wildheart" unosi się duch mistrzów r'n'b i soulu, choć czuć też umiejętność kreatywnego czerpania z zupełnie odmiennych kulturowo wzorców. Album jest w sam raz żeby wstawić na półkę między D'Angelo i nowego Asap Rocky'ego. To bardzo duży komplement.  

Miguel "Wildheart", Sony

9/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas