Recenzja Meghan Trainor "Thank You": Stanie w rozkroku
Meghan Trainor zafarbowała włosy, zmieniła ubrania na ciemniejsze i wyrzuciła gumę do kosza na śmieci. W ślad za poważniejszym wizerunkiem idzie również muzyka - jeżeli traktowaliście wokalistkę wyłącznie jako popową ciekawostkę, "Thank You" momentalnie sprawi, że zmienicie zdanie.
Powiedzmy to wprost na wstępie: singlowe "NO" trudno nazwać dobrym wyborem na promowanie "Thank You". Mamy do czynienia z niereprezentatywną dla płyty piosenką, która - co ciekawe - zgodnie z tym do czego przyzwyczaiła nas Meghan Trainor, przenosi słuchaczy w przeszłość. Tym razem dostajemy kompozycję będącą wyrazem sentymentu do popu przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Skojarzenia ze szczytowym momentem popularności takich wokalistek jak Britney Spears czy Christina Aguilera są jak najbardziej wskazane. Problem w tym, że znaczna część krążka zmierza w zupełnie innym kierunku, a kiedy już wraca do dance-popowych klimatów, jak w przypadku "Woman Up", "I Won’t Let You Down" czy "Champagne Problems", otrzymujemy najsłabsze momenty albumu. Krótki doo-woopowy wstęp w "NO", który zapewne zostanie zupełnie pominięty przez przeciętnego słuchacza, zapowiada "Thank You" o wiele lepiej aniżeli pozostałe trzy minuty singla.
Czego należy się więc spodziewać? Otwierające album "Watch Me Now" to oparty na funkującym basie utwór, w refrenie odbijający się o syntezatory skorelowane z dęciakami sprzed dwóch epok - nic dziwnego, że w tekście pojawia się James Brown. Co ciekawe, Meghan Trainor pokusiła się tu nawet na partie rapowane, które ostatecznie wyszły znacznie lepiej niż podobnego rodzaju próby na poprzednim krążku. Ba, zdecydowanie lepiej niż zupełnie zbędny Yo Gotti, przełamujący swoim wokalem rozkosznie dubowo-chillwave’owe "Better". Smakujące w rytmach retro-soulu "I Love Me" brzmi jak zaginiony utwór z repertuaru Janelle Monae. No i przyznajcie, że słuchając obecnego w wersji Deluxe "Mom" widzicie przed oczami Meghan Trainor, występującą na scenie w towarzystwie czarnoskórych chórzystek.
Wad na albumie nie brakuje, ale na szczęście zwykle są szybko równoważone. Nisko schodzący, syntezatorowy bas rozpoczynający "Me Too" zapowiada koszmarek w stylu ostatnich dwóch albumów The Black Eyed Peas, ale udało się to uratować i kompozycja ostatecznie zmierza w kierunku łączącym stare dobre R'n'B z Destiny’s Child. Można ponarzekać na "Kindly Calm Me Down", które ze swoimi podróżami od alternatywnej ballady po nawarstwiany chórami coldplayowy wyciskacz łez jest nieznośnie nierówne. Trudno zrozumieć włączenie "Friends" wyłącznie do wersji Deluxe "Thank You" - utwór ten mógłby być bowiem hymnem każdej umiarkowanie podpitej imprezy i stanowi dla krążka zakończenie idealne. W edycji rozszerzonej znajdziemy również zupełnie niepotrzebny utwór tytułowy, będący typową, współczesną dance-popową piosenką, która zniknie ze świadomości słuchacza wraz z ostatnimi nutami.
Tu narzuca się jeden poważny wniosek na temat albumu: "Thank You" za bardzo stoi w rozkroku, przez co ostatecznie mamy do czynienia z dziełem niespójnym. Tak jakby Meghan Trainor wciąż nie wiedziała, czy jej zadaniem jest przywrócenie dawnego ducha popu, czy też zmierzanie w stronę jego współczesnej, goniącej za trendami odmiany. A przecież takie utwory jak "I Love Me", "Watch Me Now" czy "Better" pokazują doskonale, jakie klimaty są najbliżej serca piosenkarki. A że przy okazji są to póki co najjaśniejsze momenty popu w 2016 roku? Tym lepiej! Szkoda tylko, że cała płyta nie idzie tym śladem.
Meghan Trainor, "Thank You", Sony Music Entertainment
6/10