Recenzja Maroon 5 "V" Jagger rusza się inaczej
Paweł Waliński
Kiedy wydawali pierwszą płytę, "Songs About Jane" (2002 r.), podniecałem się, że mamy oto The Police nowego millenium. Dziś wszyscy wiemy, że nie mamy. Ale czy zamiast tego mamy coś naprawdę dobrego?
"V" jest logicznym rozwinięciem kroków, jakie Maroon poczynili już wcześniej. W końcu jeśli nagrywa się taki numer, jak "Moves Like Jagger" z Christiną Aguillerą, to raczej nie po to, by słuchali tego zarośnięci harleyowcy z piwnymi badziochami, albo żeby ogrywać większość wielkich letnich rockowych festiwali. I tak to "Maps" zaczyna się zagrywką zajumaną The Police. I na tej zagrywce fajność tego numeru się kończy. On i następujące po nim "Animals" to ostateczny dowód, że Maroon 5 przestali być zespołem rockowym. Że zbytnio gustują we wciąganiu koksu z dorodnych piersi na imprezie u znanego rapera, by dalej iść za ideałem rockowego buntownika. Że własny stolik w Providence albo Trois Mec jest fajniejszy, niż jazda na motocyklu ku zachodowi słońca. Czy jednak jako zespół electro-popowy radzą sobie tak, jak radzili sobie w rocku?
Rocka spod znaku - nie przymierzając - ostatniej płyty Genesis (tej z Wilsonem) słyszymy jeszcze w "It Was Always You", choć i tu numer niesie pokaźna doza elektroniki. Balladowe "Unkiss Me" mógłby nagrać praktycznie każdy wokalista r'n'b. Numer słodki, sentymentalny i znacie milion do niego podobnych. A im dalej w las, tym bardziej nieprawdopodobna pompa i zadęcie. Kiedy koszmar mija, wchodzi springsteenowska sekcja, prowadząca do fajnego, ocierającego się o francuski house, popowego numeru, gdzie Levine pieje jak kogut, władca kurnika. Bezpretensjonalny, fajny numer. I dalej cały czas podobnie - w kratkę. Gdzie do głosu dochodzą rockowe reminiscencje, jest fajnie, gdzie wjeżdżamy bentleyem do blingowego klubu w L.A., jest gorzej.
Może jestem starej daty, ale lubię słuchać płyt w całości. Tymczasem Maroon swoją "V" puszczają trochę serię na ślepo. Skaczą po klimatach, próbują różnych rzeczy - a nuż zaskoczy i będzie kolejny hit na miarę "Moves Like Jagger" (na mój nos - z tej płyty - nie będzie), hajs się będzie zgadzał, do roboty wrócimy za dwa lata. Nie lubię powiedzenia, że dobry artysta, to głodny artysta, ale Maroon 5 zdaje się żywym dowodem na to, że twórca najedzony robi się ospały i leniwy. Co nie zmienia faktu, że to nadal sprawna muzyczna maszyna. Że sekcji może im pozazdrościć niejedna załoga ciężarowa. Że mylą się Young ze Springsteenem - myśląc, że muzyk nie musi być mesjaszem. Muzyk nie musi zbawiać świata. Muzyk to zawód. Praca. Chleb trzeba za coś kupować. Kompletnie nie jest to powód, by Maroon 5 hejtować. Ale też w żadnym wypadku, by ich pod niebiosa wychwalać. Stacje radiowe zrobią swoje. Ktoś kupi dzwonek na telefon. Ktoś pojedyncze numery w iTunesach. Potem zajdzie słońce, po nocy nastąpi wschód, a woda w naturalnych warunkach ciśnieniowych zagotuje się w 100 stopniach Celsjusza. Adam Levine weźmie prysznic, zje śniadanie, wypije herbatę i zacznie nagrywać kolejny album, tzn. pójdzie do pracy. Krokiem zupełnie niepodobnym do Jaggera.
Recenzja Maroon 5 "V", Universal Music Polska
5/10