Recenzja Lykke Li "So Sad So Sexy": Nic nie jest doskonałe
Nowa płyta Lykke Li, "So Sad So Sexy", trochę mnie rozczarowała. Choć tak naprawdę nie powinnam mieć ku temu powodów.
Pełno na niej przeuroczych melodii, sprytnie skonstruowanych kompozycji; Lykke już chyba na zawsze opuściła półkę niezależnych, mniej znanych wokalistek, zasługując w pełni na światowy poklask. A jednak, cały czas brakuje mi młodszej, jeszcze do końca niezdecydowanej, w którym kierunku pójść Lykke. Szanuję kierunek, w którym podąża, ale dla mnie to już nie to.
Cieszy mnie natomiast, że do grona inspiracji wyczuwalnych w jej piosenkach dorzuciła tym razem sporo R&B (np. świetny otwierający kawałek "Hard Rain"). Ale jak to jest z tym smutkiem? Niby zawsze był, tutaj też, ale na okładce przekreślony, może to jakieś oczko puszczone do słuchacza? Albo po prostu melancholia, która z natury tkwi w jej głosie. Brzmienie jest o wiele lżejsze, jaśniejsze niż na wcześniejszych produkcjach.
"So Sad So Sexy" jest świetnie wyprodukowaną płytą. W produkcji pomagał między innymi ojciec syna Lykke - Jeff Bhasker. Niestety jest też płytą dość równą, przez co po kilku kawałkach zaczyna nieco nudzić, poszczególne kawałki zlewają się w jednolity potok dość średniej treści.
"Two Nights", gdzie głos Lykke brzmi zmysłowo i lekko dekadencko, jest jednym z tych pięknych momentów na płycie. Z kolei leniwe "Last Piece" z banalną melodią po kilku odsłuchach naprawdę wychodzi bokiem. Sytuacji nie jest w stanie uratować oniryczna ballada "Bad Woman". Im dalej, tym z kompozycji wylewa się coraz więcej trywialnych, nieciekawych brzmień.
Lykke Li stać zdecydowanie na coś więcej. Ta płyta jest zrobiona perfekcyjnie. A przecież wiadomo, że świat taki nie jest. Świetna muzyka także.
Lykke Li "So Sad So Sexy", Sony Music Poland
6/10