Recenzja LSD "Labrinth, Sia & Diplo Present... LSD": Piosenki do zapomnienia
Jeżeli cyberpunkowe wizje by się spełniły i maszyny zaczęłyby tworzyć muzykę za pomocą komputerowych algorytmów, z dużą dozą prawdopodobieństwa dzieła te brzmiałyby podobnie do tego, co stworzyła supergrupa LSD.
Współpraca Sii Furler z amerykańskim producentem Diplo może brzmi zaskakująco w teorii, ale w rzeczywistości artystów tych łączy naprawdę sporo. Oboje zaczynali bowiem jako twórcy muzyki oscylującej wokół klimatów downtempo, która chętnie memłała ego muzycznych nerdów spędzających całe dnie na dyskusjach na forach internetowych.
W pewnym momencie kariery u obojga nastąpił przełom wraz z którym ich utwory zyskały tak na tempie, jak i sami muzycy na popularności. Od dłuższego czasu stanowią oni absolutną czołówkę wyznaczania trendów w electropopie głównego nurtu. Kiedy zaś połączyli siły z będącym aktualnie na fali wokalistą Labrinthem, zawieszonym między elektroniką a staroszkolnym soulem i r'n'b, trudno nie zgodzić się z faktem, że utworzyli prawdziwą mainstreamową supergrupę.
W czym więc tkwi problem, jeżeli chodzi o ich wspólny album? Ano w tym, że coś im ewidentnie nie wyszło. Jeszcze gorzej, jeśli jest zupełnie odwrotnie i wyszło dokładnie tak, jak zakładali to sobie twórcy. "Present... LSD" brzmi bowiem jak sklejka z tego, co w około-elektronicznych klimatach popowych jest aktualnie najgorętsze. To samo w sobie nie jest jednak złe. Niestety, wyszedł z tego twór zupełnie przezroczysty. Poszczególne utwory zlewają się ze sobą, nie wyróżniają się absolutnie niczym, a do tego cierpią na niedobór pomysłów i brak haczyków, które mogłyby zachęcać do powrotu do nich.
Czuć, że "Genius" faktycznie był pierwszym utworem, nad którym pracowało trio, bo zgadza się w nim najwięcej rzeczy, dzięki czemu brzmi jakby faktycznie tkwiła w tym pasja. Sia i Labrinth wykazują chęć do życia, czuć pomysł na aranżację, a refren niesie aż miło. Reszta piosenek... cóż... Trudno uwierzyć, że za tym projektem stoi coś innego niż pomysł spieniężenia popularności całej trójki. Boli to o tyle, że każda z tych postaci udowodniła w przeszłości niejednokrotnie swój ogromny talent.
Podkłady opierają się przede wszystkim na post-trapowych klimatach: zagęszczone hi-haty, płaskie werble z Rolanda TR-808 dominujące w ostatnim czasie stacje radiowe, czasem jakieś jamajskie wpływy. Piosenki cierpią na brak wyrazistej linii melodycznej - stawiają na ambientowe plamy dźwięku, przesunięte w tło syntezatory (najczęściej o charakterystyce dęciaków), czasami stowarzyszone z jakimś przyspieszonym samplem wokalnym.
Jeżeli coś już ma nieść całość, to potężny bas lub co najwyżej refren. Bo owszem, tych ostatnich znajdzie się tu jeszcze kilka udanych: drop w "Audio", proste, ale wkręcające się "la la la" w afrotrapowym "No New Friends" czy te zabawy wokalem w "Angel in Your Eyes". I co z tego, że całość jest profesjonalnie zrealizowana? To wszystko to wciąż zdecydowanie za mało, skoro na albumie zwyczajnie brakuje duszy.
Jeśli natomiast chodzi o pomysły na całość, którą przedstawiłem w poprzednim akapicie, to jasne, są wyjątki. Takie "Mountains" (posłuchaj!) to przecież laurka skierowana w stronę dwóch ostatnich, niezbyt udanych albumów Imagine Dragons. Aż dziwne, że muzycy nie zdecydowali się na sprzedanie kompozycji grupie Dana Reynoldsa.
Najbardziej wyróżnia się jednak "It's Time" (posłuchaj!), będące soulowo-gospelową balladą zagraną na fortepian. Aż chciałoby się powiedzieć "czyli coś, w czym Labrinth jest najlepszy", czyż nie? Pudło: wszystko niby jest w tym utworze w porządku, a jednak sterylne do bólu, mechaniczne wręcz brzmienie zabija jakiekolwiek emocje. Z kolei okrzyki Sii pod koniec piosenki brzmią tak komicznie, że dobrze, iż zwiastują zakończenie albumu.
No właśnie: Labrintha i Sii bardzo szkoda, bo nie zostawiają tu nic z magii, którą niosły ich wokale w solowych projektach. Jakby na czas nagrywania "Present... LSD" pozbyli się całego swojego charakteru i charyzmy. Równie dobrze na ich miejscu mogliby być dowolni inni wokaliści i nie zmieniłoby to zupełnie niczego.
Największą zaletą wspólnego dzieła Diplo, Sii oraz Labrintha jawi się to, że trudno w ogóle zapamiętać, iż się go słuchało. Nie pozwala poczuć żadnych emocji wobec siebie nawet po kilkunastu sesjach (sprawdzone). A z kolei to oznacza, że jeżeli muzycy zabiorą się za swoje solowe dzieła i postarają się przy pracy nad nimi, słuchacze mogą już nie pamiętać, że zdarzył im się aż taki niewypał.
LSD "Labrinth, Sia & Diplo... Present LSD", Sony Music
3/10