Recenzja Linkin Park "One More Light": Zgaszone światło
Po powrocie do energetycznych klimatów ze swoich pierwszych albumów na "The Hunting Party", Linkin Park postanowiło dość radykalnie zmienić kierunek swojej twórczości. W związku z tym nagrali album popowy. I wiecie co? Zupełnie im nie wyszło.
Smutno słuchać nowego albumu Linkin Park, pamiętając, co mówili twórcy zespołu jeszcze 3 lata, przed premierą "The Hunting Party". Muzycy wspominali wówczas o odejściu od bezpiecznego grania; buncie przeciwko mainstreamowemu graniu gitarowemu, który nie ma nic do powiedzenia i opiera się na wypróbowanych u innych patentach. Wtedy pokazali światu, że faktycznie nie należy ich przekreślać - krążek z 2014 roku potrafił wejść w cięższe obszary z niespotykaną naturalnością i energią, które to cechy dla wielu słuchaczy przestały być już tożsame z Amerykanami.
Wydawało się, że muzycy zdefiniowali się na nowo: zaczną podążać pod prąd i robić to, w czym są zwyczajnie najlepsi, a więc w gitarowym graniu, czasem doprawionym rapowymi inklinacjami. Zamiast tego na "One More Light" postanowili zrobić wszystko to, przeciw czemu się buntowali na poprzedniej pozycji. A na dodatek zalali to polewą z lukrowanego popu. Singlowe "Heavy" zawieszone zostało gdzieś między podmiejską nieporadnością Twenty One Pilots a patetyzmem refrenu "See You Again" Wiza Khalify i Charliego Putha.
Linkin Park czyni to jednak dwie klasy gorzej od wymienionych muzyków, a jedynym pozytywnym aspektem numeru jest gościnny udział Kiiary, która tym samym zalicza najbardziej przyjazny stacjom radiowym utwór w swojej karierze. Co więcej, w tworzenie nagrania zaangażowana była Emily Wright, będąca współautorką numerów Katy Perry, Ke$hy czy Flo Ridy. Drogie Linkin Park - serio?!
Z kolei w "Good Goodbye" za mikrofon, oprócz gospodarzy, złapali Pusha T oraz Stormzy. Obaj są w tej chwili na fali wznoszącej, ale i tak najlepsze wrażenie zostawia rapujący Mike Shinoda. Pakuje w swoje flow sporo agresji i ciśnienia, jednocześnie dokładnie kontrolując każdy element nawijki z niesamowitą pewnością siebie. Aż pasowałoby zapytać, kiedy nowe Front Minor? Szkoda, że to wszystko chce nam zepsuć stadionowy refren, będący dziwną hybrydą ostatnich dokonań U2 i chórków, jakby zaczerpniętych z twórczości 30 Seconds To Mars.
Takie "Sharp Edges" ze swoją folk-popową gitarą brzmi jak kompozycja odrzucona przez Eda Sheerana. Ale chwila, chwila: czy przypadkiem 3 lata temu Linkin Park nie narzekali na wszechobecny brak oryginalności i operowanie patentami pożyczonymi od innych?
"Sorry For Now" atakuje w refrenie prawdopodobnie jednym z najbardziej bezsilnych i kuriozalnych dropów w historii post-dubstepowego pisania kompozycji. Do tego dochodzą hi-haty, cykające niby na współczesną modłę, ale jednocześnie zaskakująco kwadratowe, popadające wręcz w przypadkowość. Główna partia śpiewana należy tu do Shinody i całe szczęście, bo wokale Chestera Benningtona przez cały album topią się w obojętności. Lepszą formę wokalną głównodowodzącego Linkin Park potwierdza również "Invisible".
Gdzieś zniknęła charyzma towarzysząca śpiewowi Benningtona - kiedy w "Halfway Right" rzuca swojskie "na na na" można mieć wrażenie, że został przywiązany do kaloryfera i zmuszony do nagrywania do momentu, w którym wyciągnie z siebie chociaż ciut energii. Tylko ciut. Swoje partie prowadzi monotonnie, przewidywalnie, a do tego wchodzi miejscami w manieryzm bliższy indie-rockowym bandom skierowanym do nastolatków.
Nawet tytułowe "One More Light" zamiast wzruszać (bo temat jest bardzo poważny) zbyt nachalnie atakuje słuchacza patosem. Co prawda pod koniec kompozycja zaczyna zmierzać w post-rockowe klimaty w stylu bardziej wyciszonych momentów Sigur Rós czy Mogwai, ale piosenka kończy się w momencie, kiedy słuchacz oczekiwałby wybuchu kumulującej się energii. Mimo wszystko jawi się jako najbardziej udany numer na płycie tuż obok "Good Goodbye".
Smutne jest to, że Linkin Park utożsamia się z kiczem z przełomu wieków, a zapomina się o wielu naprawdę ciekawych rozwiązaniach w przeszłości. Niestety, na "One More Light" tego zabrakło. Amerykański zespół przegrywa tym, że zupełnie utracił tożsamość, a pomysłu na zapełnienie tej pustki szukano w nieprzyjaznym im miejscu. "Minutes to Midnight" też potrafiło uśmiechać się szeroko w stronę szerszej publiczności, ale czyniło to znacznie zgrabniej.
Nowy album Linkin Park boli tym bardziej, gdy uświadomimy sobie, jak bardzo 3 lata temu artyści sprzeciwiali się swojemu dzisiejszemu podejściu do muzyki, jak zaskakująco dobry album im wyszedł i jakie w związku z tym można było mieć oczekiwania. A tak "One More Light" można spokojnie nazwać jedną z najgorszych pozycji muzycznych tego roku.
Linkin Park "One More Light", Warner
2/10
Linkin Park będzie gwiazdą Impact Festival (15 czerwca, Tauron Arena Kraków).