Recenzja Kreator "Gods Of Violence": W sklepie z cukierkami

Choć młodzieńczy fanatyzm mam dawno za sobą, a niegdysiejszy radykalizm budzi już jedynie rozrzewnienie, albumem "Gods Of Violence" Niemcom z Kreator udało się wydobyć ze mnie uśpione resztki sztubackiego sprzeciwu.

"Gods of Violence" to nie jest płyta dla ortodoksyjnych fanów grupy Kreator
"Gods of Violence" to nie jest płyta dla ortodoksyjnych fanów grupy Kreator  

Eteryczna gra harfy we wprowadzeniu, melodyka rodem z Bliskiego Wschodu oraz potężny, stadionowy refren, w którym Mille Petrozza z charakterystyczną sobie manierą grzmi "We Shall Kill / Will Shall Kill..." na tle bardzo melodyjnej gitary. To tytułowy "Gods Of Violence"; metalowy hymn, któremu nie sposób odmówić dobrze pojętej przebojowości.

Skoro o przebojowości mowa, w tej kategorii palma pierwszeństwa należy się jednak "Hail To The Hordes", zaraźliwie wręcz chwytliwemu numerowi o walorach peanu ku czci metalowego braterstwa, hymnu ku chwale jedności z mnóstwem odwołań do klasycznego heavy metalu spod znaku Accept, Dio czy Running Wild oraz bitewnej podniosłości Amon Amarth. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jedno proste pytanie: co to ma wspólnego z Kreator? Najgorsze, że sklep z cukierkami dopiero się otwiera.

To samo natrętne pytanie nawiedza mnie podczas pośledniego, sztampowego "Fallen Brother", a zwłaszcza "Lion With Eagle Wings", w którym wpływy New Wave Of British Heavy Metal mieszają się z nieznośną słodyczą power metalu, jaką najzupełniej na serio epatują grupy pokroju Sonata Arctica, Freedom Call bądź Edguy. Podobne wrażenie sprawia "Side By Side", kolejny radykalnie lukrowany utwór, tym razem z pierwiastkiem narracji minstrela na modłę Blind Guardian i power / speedmetalowym silnikiem o konstrukcji zbliżonej do turbiny, w jakiej swoją energię przetwarzają Helloween, Primal Fear i Gamma Ray. Ktoś zepsuł powietrze i udaje wariata?

Choć chłosta w klasycznym wydaniu żywej legendy teutońskiego thrashu tnie skórę w "Army Of Storms" z dawnym opętaniem, ostatecznie traci swą moc i pęd za sprawą iście maidenowskich gitar; całość ratuje jednak piekielnie dobry refren wsparty równie popisowym, ciężkim riffem.

Na "Gods Of Violence" thrashowych purystów zadowolić mogą jedynie doskonale skonstruowany i bogato zaaranżowany "Totalitarian Terror" oraz, bodaj najlepszy na całej płycie, "World War Now", choć i w nich Niemcy nie zrezygnowali do końca z melodyjnej dezynwoltury.

Klisze (od katedralnych dzwonów przez goeteborską melodykę po symfoniczną ornamentykę) zakłócają miarowy, dostojny riff z początku i końca "Satan Is Real". Największą wadą tej kompozycji jest chyba jednak powtarzana w refrenie tytułowa fraza, co choć doskonale rozumiem jej alegoryczny sens, koturnowość formy wypowiadanego przesłania sięga tu wyżyn kiczu (tak samo jak okładka i wideoklip do utworu tytułowego z gatunku JOI). "Satan Is Real / Satan Is Real / Horror Of Tyranny / Human Catastrophy!". Jak powiedziałby Adaś Miałczyński - " Dżizas, ku****, ja pier****!".

Wątpliwym wydaje się również pomysł zwieńczenia płyty przydługawym (blisko osiem i pół minuty) "Death Becomes My Light" z gotyckimi śpiewem niczym z wyklętej "Endoramy" (1999 r.) i galopem na przełaj po patentach Judas Priest i Iron Maiden z elegijnie, a przede wszystkim zbyt długo wybrzmiewającym, wprawiającym w niepożądany stupor finałem.

Przy całym uznaniu dla wciąż kapitalnego głosu Petrozzy, kilku stadionowych hymnów, sporej liczby fajnych riffów i ogromnego talentu fińskiego gitarzysty Samiego Yli-Sirniö, nadal zachodzę w głowę, dla kogo ta płyta? Bo skoro nie dla ortodoksyjnych fanów Kreator, to może dla tych, dla których "Gods Of Violence" będzie pierwszym kontaktem z rzeczoną ikoną niemieckiej sceny? Dla tych ostatnich 14. album Niemców będzie zapewne rewelacją sezonu. Pytanie tylko, co potem.

Kreator "Gods Of Violence", Mystic Production

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas