Recenzja Kids See Ghosts "Kid See Ghosts": Piękne szaleństwo
Tym, którzy uśmiercili artystycznie Kanyego Westa, wątpiąc to, że poukłada burzę w głowie, po Kids See Ghosts trzeba powiedzieć jedno - uwierz w ducha.
Kariera Westa po "Graduation" to właściwie jedna wielka, megalomańska, niepowstrzymywalna jakkolwiek szarża. Facet był maharadżą bitu i czarnym papieżem awangardy, największych sceptyków potrafił zamienić w wyznawców, ale i największych wyznawców w sceptyków. W fascynującym artyście żył dzieciak, który nie umiał dopasować do siebie kawałków myśli i emocji. Guru krytyków, natchnienie psychiatrów.
Jego kompan od lat, Kid Cudi, to przypadek prostszy, choć też nierzadko można było odnieść wrażenie, że urwał się z księżyca (nie obraziłby się za to porównanie, sam nawiązywał do tego tytułami płyt) . On z kolei był ciekawym raperem z ciekawej generacji (patrz Wale, B.O.B.), niezłym wokalistą, dobrym modelem i absolutnie najgorszą gwiazdą rocka. Nieszczęściem Westa i Cudiego było również to, że mieli pod ręką Twittera i zawsze ciekawych dziennikarzy obok, zaś w głowach dużą potrzebę testowania cierpliwości fanów. I żadnych skrupułów.
Wspólne Kids See Ghosts nadal jest ekscentryczną płytą ludzi, którzy mogą wszystko. Samplujemy Kurta Cobaina? Proszę bardzo. Wpiszemy na listę płac Andre 3000, właściwie nie wiadomo w jakiej roli? Czemu nie. Spoken word od Mos Defa? Jasne. Cały sztab producentów i wokalistów czyni z albumu szkatułkowe dzieło zbiorowe. Znajdziemy w nim upajający barok "My Beautiful Dark Twisted Fantasy" i bolesną, minimalistyczna redukcję "Yeezusa" jednocześnie. Ale przede wszystkim znajdziemy dwóch gości, między którymi jest prawdziwa chemia, nie zaś tylko prężą muskuły jak to było na "Watch the Throne". Dużo emocjonalnej szczerości właściwej odradzaniu, odbudowywaniu się. I po prostu fajną muzykę.
Otwierające "Feel the Love" zestawia autotune'ową słodycz z szeregiem agresywnych onomatopei, pozostawiając słuchacza zakłopotanego i nieprzekonanego, że słyszał to, co właśnie słyszał. Po wylewie dzikiej wokalnej ekspresji, bit rusza, aż w końcu nachodzi spokój. "Fire" jest bluesowo-marszowe, opatrzone uzależniającym chórem i kiedy pada kluczowe dla numeru stwierdzenie "beautiful madness", mamy na plecach ciarki. "4th Dimension" to ironicznie samplowana ramota, zmyślnie odwrócona na koniec i wrzynający się, przesterowany bounce'owy bas - Kanye jednym wersem przywołuje Mastera P oraz Ricka Rossa i mamy pewność, że dorównuje im poziomem nonszalancji i pewności siebie. "Freee"? Łoskoczące bębny, niezapomniane smyki i sprawny blend ciężkiego z lekkim, patosu z hałasem, popu z alternatywą. Tytułowa wolność nie jest jedynie czczą deklaracją. "Reborn" ma z kolei perkusję tak lo-fi, jak tylko być może, jak nagraną w piwnicy na telefon i wypuszczoną w żenująco skompresowanej empetrójce, wieńczy je organowy epilog, a na resztę niuansów niespecjalnie zwracamy uwagę, bo ulegamy melodiom.
Zostawmy jednak analizę, bo "Kids See Ghosts" nie jest obiektem do badania na chłodno. Przeciwnie, pozwala się zaangażować i przeżyć coś z twórcami. Wszystko - od cytatu z Marcusa Garveya, po nawiązanie do sztuki Wesa Langa, krótki monolog o cywilizacji i społeczeństwa wydaje się mieć swoje miejsce, a nie być żartem z odbiorcy czy pretensjonalną emanacją ego. Wszystko jest wysoko słuchalne, bez snobistycznego zmuszania się. Ten projekt jest powrotem do stabilności, naturalną kontynuacją tego, co znalazło się na poprzednich siedmioutworówkach prezentujących pracę Westa na sesjach w Wyoming - "Daytonie" Pusha T i "Ye". Stanowi dzieło dwóch muzyków nie dwóch raperów, choć jeśli ktoś by chciał się na tym polu przyczepiać, powinien dobrze posłuchać na przykład nawiniętej z charakterystycznym przeciągnięciami zwrotki Kanye w "Cudi Montage". Bardzo dobra robota, lekarstwo na nudę, rarytas w gąszczu napakowanych po brzegi, identycznych albumów wysypywanych przez amerykański, rapowy mainstream.
Kids See Ghosts "Kids See Ghosts", GOOD Music / Def Jam
8/10