Recenzja Kanye West "Ye": Jestem Bogiem

Dawid Bartkowski

Terapia megalomana przyniosła (nie)spodziewany efekt.

Okładka płyty "Ye" Kanye Westa
Okładka płyty "Ye" Kanye Westa

Nie mam bladego pojęcia, jak klimat Wyoming wpływa na wenę, ale wiem, że magia tego stanu podziałała na Kanyego Westa. Tak bardzo, że najbardziej bucowaty i zakochany w sobie muzyk świata, nagrał najważniejszą płytę w swojej karierze. West już nie musi opowiadać bzdur, jak to było w przypadku "The Life of Pablo", które według niego, było (a może nadal jest?) najlepszym albumem w dziejach ludzkości. "Ye" nie zaznało smaku wielkiej pompy, przynajmniej w takim wymiarze jak dwa lata temu, więc dzięki temu, można skupić się w znacznie większej mierze na samej muzyce.

Płyta najważniejsza. Nie oznacza to, że jednocześnie najlepsza, chociaż "Ye" do wielkości jest zaskakująco blisko, bo przyczepić można się w zasadzie tylko do gościnnych występów, zwłaszcza kompletnie zbędnych featuringów w "Violent Crimes". Już sam napis na okładce, który w swojej krótkiej, lakonicznej formie, przekazuje wiele o samym raperze, który mimo ostatnich problemów wizerunkowych, wcale nie przestaje zaskakiwać. I dobrze - ma do tego święte prawo.

"Ye" kumuluje wszystko co u niego najlepsze w raptem 23 minutach, które być może rozpoczną nowy trend w muzyce popularnej. Kto wie, czy takie krótkie formy nie będą jeszcze bardziej powszechne? Warto pamiętać, że każdy z ostatnio zapowiadanych albumów, w których swoje palce maczał nasz geniusz, do najdłuższych nie należy i należeć nie będzie. Te produkcje mają imponować na zupełnie innych płaszczyznach.

Antycypacja trendu to jedno, pytanie co z muzyką. Nie ma się co martwić - to stary, dobry Kanye, który z pomocą m.in. Mike'a Deana ciągle imponuje rozmachem i kompozycjami. Raz sięga po klasyczne soulowe formy, jak w "Ghost", które na myśl przywodzą jego pierwszy, fantastyczny okres, który zakończył się w 2007 roku na genialnym "Graduation". Innym razem spogląda w cięższe do zrozumienia klimaty, jak w "I Thought About Killing You", co jest sprytnym mrugnięciem w stronę "Yeezus". Tu nie ma miejsca ani czasu na pompatyczność znaną z "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", ani na pozytywny klimat znany z wielu numerów "Late Registration". Z "Ye" ponownie odkrył siebie na nowo.

Kanye West - Ye vs. the People (starring TI as the People) (Audio)

Muzycznie dzieje się tutaj bardzo dużo i to na rozciągłości raptem siedmiu utworów. Każdy to osobna historia, inny klimat i potwierdzenie klasy Westa, również jako rapera. W takiej formie z długopisem w ręku nie był od czasów "Watch the Throne", więc trochę czasu już minęło (nie to, żeby w ostatnich latach było źle!), jednak kluczowe jest tutaj zupełnie coś innego. Jest to pierwsza płyta, która pozwala spojrzeć na Westa z trochę innej strony, bo jeszcze nigdy nie był tak bardzo wylewny jak tutaj. Bucostwo, pycha i blichtr schodzą na dalszy plan, mimo że już w otwierającym, dwuznacznym "I Thougth About Killing You" rapuje "Myślę, żeby się zabić / Kocham siebie bardziej niż ciebie". Owszem, zdarzały mu się momenty, kiedy chwytał za serce i to niejednokrotnie, ale chyba nigdy już nie przebije legendarnego "Through the Wire" z "The College Dropout".

Kanye już raz zmienił bieg historii, konkretnie w 2008 roku, kiedy to odważnie sięgnął po już wtedy dobrze znany auto-tune (sorry, T-Pain), i podobnie może być tym razem. Znów na przekór wszystkim, po swojemu robi to, o czym inni będą dopiero myśleli za kilka lat. Po tym poznaje się geniuszy, chociaż bezgraniczna wiara we współtowarzyszy nie zawsze takim wychodzi na dobre.

Kanye West "Ye", Universal Music Polska

8/10

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas
{CMS: 0}