Recenzja Keith Richards "Crosseyed Heart": Szczęście wcale nie zezowate
Paweł Waliński
Odwrotnie, niż bohater "Zezowatego szczęścia", Jan Piszczyk, Keith Richards nigdy nie był oportunistą i hipokrytą. I odwrotnie, niż Piszczyk, wychodzi na tym dobrze. Kolejny raz.
Fajne to głównie właśnie ze względu na to, z jaką dezynwolturą Richards traktował i traktuje swoją solową karierę. Poprzednik "Crosseyed Heart", "Main Offender" ukazał się prawie dokładnie 23 lata temu. Jest w tym coś jak w jego stylu gry na gitarze. Albo walnie dźwięk, albo nie walnie, bo na przykład pali peta, czy pociąga łyka jakiegoś trunku. Nowy album to efekt takiego właśnie podejścia: "nic nie muszę, wszystko mogę". Przy okazji wywadów z okazji mającej się ukazać płyty Richards dał zresztą niezły popis możliwości swojej niewyparzonej gęby, bo zdążył powiedzieć, że rap jest dla niemających słuchu, Black Sabbath to żenada, a "Sierżant Pieprz" to misz-masz śmieci. Ale za takie akcje kocha się ludzi takich, jak Keith, czyż nie? Za tę właśnie dezynwolturę. A na nowym albumie słychać ją w każdej nucie. Żadnej rewolucji, żadnych dziwactw, dobre riffy, dobre piosenki i wokal jeszcze lepszy, niż dawniej.
Fajnie jest już w otwierającym płytę, tytułowym delta-bluesie. Proste to, jak konstrukcja cepa, ale Keith Richards brzmi tu jak zawsze pewnie chciał brzmieć i jak brzmieli jego najwięksi idole szczęnięcych lat: Leadbelly, czy Robert Johnson. Jeden wers i słychać, że grane były rozstaje dróg, kur piejący trzy razy i handlowanie z diabłem duszą. Sterane życiem i piciem struny głosowe dają wyraz prostym prawdom. I tak ma być. Szczególnie, że numer kończy się dowcipnym stwierdzeniem "Dobra, mam tylko tyle". Prawda jest jednak zupełnie przeciwna, Keith miał w zanadrzu o wiele więcej, bo prawdziwy fun zaczyna się w "Heartstopper", którego brakuje na każdej płycie w dyskografii Stonesów. Ten numer to istna petarda, z pięknym skradającym się rytmem i fenomenalnym interwałem. "Amnesia" brzmi z kolei, jak coś wyjętego z "Voodoo Longue", które swoją drogą nagrane zostało zaraz po "Main Offender". "Robbed Blind" trochę przynudza, ale chwilę później wchodzi dynamiczny singlowy "Trouble". Znów robi się soczyście, szczególnie że jest to chyba najbardziej dylanowski numer, jaki Richardsowi zdarzyło się napisać (czy współ-napisać, bo większość płyty to wspólne dzieło Richardsa i Steve'a Jordana, tak jak to było przy "Main Offender").
Duży, przestrzenny rock, bardziej może przypominający Toma Petty, niż Stonesów, to już "Nothing on Me". "Blues in the Morning" odnotować należy, bo pojawia się w nim saksofon zmarłego pod koniec zeszłego roku wirtuoza tego instrumentu, Bobby'ego Keysa. Sztosem jest też gospelujący blues "Something for Nothing", gdzie znów mamy zniewalającą melodię. Podobnie w "Just a Gift", czy "Illusion", prawdopodobnie najładniejszym numerze w całym zestawieniu, troche cohenowskim w charakterze. W którym kompozytorsko i wokalnie udziela się Norah Jones. Hołd swoim idolom, Leadbelly'emu i Alanowi Lomaxowi Richards oddaje przerabiając "Goodnight Irene", choć cover ten nic szczególnego nie wnosi. Ani do historii wykonań, ani na ten album. Najwyżej może anegdotkę, że decyzja nagrania tego coveru zapadła po lekturze książki o Leadbellym, którą Richardsowi podesłał... Tom Waits. Na koniec płyty mamy jeszcze przymiażdżające w sekcji "Substantial Damage" i znowu dylanowskie "Lover's Plea".
Z płytami takich figur, jak Richards jest zwykle taki problem, że nie wypada ich skrytykować, ale jakoś nic nie sprawia, że przeciętny człowiek (czyt. nie-fan) miałby ochotę do nich wracać. Szczęśliwie "Crosseyed Heart" to nie taki przypadek. To nagranie solidne, jak wątroba Keitha.
Kaith Richards "Crosseyed Heart", Universal
7/10