Recenzja Jungle "Jungle": Letnie lenistwo luksusowe

Dżungla kojarzy się Państwu z czymś gorącym, trudnym do przebicia, egzotycznym? W wypadku płyty "Jungle" te skojarzenia nie mają racji bytu. To stylowy pop ubrany w soul, idealny na rozwieszony na działce hamak.

Okładka debiutanckiej płyty Jungle
Okładka debiutanckiej płyty Jungle 

Jeżeli komuś nazwa Jungle niewiele mówi, powinien wiedzieć, że trochę osób - zwłaszcza na Wyspach - na debiutancką płytę kolektywu grającego "nowoczesny soul" czekało. Zadecydowała o tym atmosfera tajemnicy wokół pilnującego (do czasu) swojej anonimowości zespołu, to co "Guradian" określa ciut złośliwie jako "bycie przyjaznym Tumblr'owi i gotowość do rozprzestrzeniania się wirusowo", ale też porządne koncerty i atrakcyjna, szeroko adresowana muzyka odpowiednio grająca na sentymentach.

W wypadku grupy Josha i Toma (oni stanowią trzon) trzeba zacząć od tego, że pod płaszczykiem nowoczesności otrzymujemy powtórkę z rozrywki - z tych najłagodniejszych bitów Onry, z nostalgicznego, mglistego chillwave'u, ale przede wszystkim z funkujących lat 70. Nie ma się też co napalać na soul - bo panowie śpiewają rzecz jasna z uczuciem, jednak nie tak, żeby człowiekowi drgnęło serce, o innych organach nie wspominając. Powiedzmy, że to brzmi na bardziej wysmakowany, zmysłowy pop ze szczyptą post-hipisowskiej ekstrawagancji.

"Jungle" jest krążkiem idealnym do przyswajania w pozycji leżącej, w gorące popołudnie, kiedy tkwimy w półśnie. 12 przygotowanych utworów zlewa się w bardzo przyjemną całość. Może "zlewa się" nie jest najszczęśliwszym określeniem, bo piętnuje. A tu to niewyróżnianie się jest całkiem pozytywne. To tak jakby najpierw dyskutowano, co chce się stworzyć i kompozycje wynikały z założeń. W otulającą słuchacza przestrzeń zbudowaną z wybrzmiewających syntezatorów, tłuściutkiego basu oraz odpowiednio nałożonych pogłosów trafia gitara a la Nile Rodgers, raźne trąbki, trochę próbek z terenu (od ptaków po syreny policyjne). Czasem sielankę przerywa zimniejsza, ostrzejsza partia klawisza. Wokale, zawsze w formie wielogłosu, idą wysoko. Dopełniają wrażenie obcowania z płytą kameralną, odrealnioną.

Byłbym zadowolony w pełni, gdybym się nie nastawił. Przy promocji grupy sporo mówiło się o zderzaniu kultur, o eklektyzmie towarzyszącym brytyjskim produkcjom. Przesadzono. No dobrze, produkcja w "Son of a Gun" przypomina hiphopowy bit - sposobem ułożenia perkusji i podążającego za nią basu czy wokalnej frazy powtarzającej się, jakby była wysamplowana i zapętlona. "Busy Earnin'" zaczyna się niczym stary numer RJD2, dęciaki serwują swoją fanfarę, a spadający deszcz świdrujących, syntetycznych dźwięków przynosi orzeźwienie. "Smokin Pixels" dostarcza melodię jak z Enio Morricone i wypycha na pierwszy plan cyfrowe przeszkadzajki. "Time" to ciut nerwowe disco zdolne przystanąć i ruszyć z miejsca. Niemalże introwertyczne "Drops" bardzo nieśmiało jazzuje, zwracając uwagę elektronicznie przetworzonym wokalem. To może brzmi imponująco, gdy się o tym czyta, niemniej tak naprawdę chodzi o niuanse. Baza kompozycji, jej nastrój, wreszcie wywołany efekt - to wszystko podobne. Fajny ciepły groove z klawiszowym migotaniem, zręczne, dopracowane, dostarczone w odpowiedniej ilości piosenki. Bardzo kulturalna płyta, która gwarantuje kilka sympatycznych seansów. Nie gwarantuje, że na jesieni będziemy o niej pamiętać.

Jungle "Jungle", wyd. XL / Sonic

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas