Recenzja Judas Priest "Redeemer Of Souls": Będzie wam odpuszczone
Po rozbuchanej do granic przyzwoitości, dwupłytowej i raczej chłodno przyjętej heavy operze "Nostradamus" sprzed sześciu lat, przejściu na emeryturę gitarzysty K.K. Downinga i trwającej blisko rok, (nie do końca) pożegnalnej trasie, przyszłość Judas Priest nie wyglądała zbyt optymistycznie. Czy "Redeemer Of Souls" zdołał zahamować zmierzch samozwańczych "Bogów Metalu"?
Jedno jest pewne, na swoim 17. albumie legendarny zespół z Birmingham śmiało sięga do klasycznych brzmień sprzed trzech, a nawet czterech dekad, rezygnując z postępowych rozwiązań, symfonicznych ambicji czy gitarowych syntezatorów, które od czasów nieszczęsnego "Turbo" (1986 r.) co noc budzą odzianych w skórzane piżamy fanów Judas Priest z okrzykiem zemsty. Odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone...
"Witajcie w moim świecie ze stali" - grzmi w poprzedzonym gromami z jasnego nieba i brzmieniem gitary na wzór rozpędzonego motoru Rob Halford w otwierającym "Dragonaut", utworze, którego energia i niezaprzeczalna chwytliwość w stylu "zaśpiewajmy to razem" z miejsca teleportują nas w czasy świetności "Brytyjskiej stali", kiedy heavy metal bił się na listach przebojów z Whitney Houston i New Kids On The Block. Jest dobrze.
Do pomnikowego "British Steel" (1980 r.) udanie nawiązuje również galopujący w średnim tempie numer tytułowy, przebojowy hymn w klasycznym wydaniu, młodszy brat "Hell Patrol"; oraz przysadzisty i według mnie jeden z najlepszych "March Of The Damned" (w którym Rob śpiewa trochę jak Ozzy) - daleki krewny kanonicznego "United".
Mimo wiekowych ograniczeń, skalę swych wokalnych możliwości, od wysokich rejestrów ze słynnym vibrato (choć tego jest na "Redeemer..." najmniej), przez czysty śpiew, po niskie pomruki, 62-letni dziś Halford pokazuje w bodaj najbardziej rozbudowanym "Halls Of Valhalla" - dynamicznej kompozycji z solidnymi riffami oraz nie ostatnią, solową ekwilibrystyką gitarzystów Glena Tiptona i Richiego Faulknera, z których ten ostatni (w składzie od 2011 r.) przyszedł na świat w roku wydania "British Steel"! Swoją drogą, obawy związane z odejściem Downinga okazały się nieco przesadzone.
Ciężej z kolei robi się w "Sword Of Damocles" z akustycznym interludium, w którym luminarze Nowej Fali Brytyjskiego Metalu zanurzają się w klimat rodem z "Sad Wings Of Destiny" (1976 r.), na czele ze sztandarowym "Victim Of Changes", z równie chwytliwym refrenem.
Jedyną wyraźną próbą łączenia progresywnego rocka z heavymetalową podniosłością, które wynieśli na piedestał w latach 70. jest za to "Secrets Of The Dead", zaś rockowy "Hell & Back", a zwłaszcza mocno bluesowy "Crossfire" (zbieżność z tytułem utworu Steviego Raya Vaughana mówi sama za siebie) kierują nas do samych początków zespołu, debiutu "Rocka Rolla" z 1974 roku i opublikowanego trzy lata później "Sin After Sin". Nie są to już jednak kompozycje na miarę naszych (moich?) oczekiwań. Zostawmy to może Black Sabbath.
Mniej przekonuje mnie także szybszy "Metalizer", który, mimo szczerych chęci, uznać można by jedynie za zapomniany odrzut z sesji "Painkiller" (1990 r.) - tylko po co te zwolnienia? Żołnierskie morale na chwilę podnosi jeszcze bitewny "Bettle Cry". Do udanych akcentów tej płyty zaliczyłbym również wieńczącą całość, sugestywną (a być może i profetyczną) balladę "Beginning Of The End" - rodzaj zadumy nad nieuchronnością losu.
Summa summarum "Redeemer Of Souls" całkiem nieźle oddaje ponad 40-letnią karierę Judas Priest, będąc jednocześnie antytezą nadętego "Nostradamusa" i powrotem do prostolinijnego grania opartego na uświęconym kiczu, o którym nie dyskutuje się w kategoriach gustu (kto, jak nie oni, ma do tego prawo?), i bogactwie heavymetalowych frazesów. I choć pod względem jakości proponowanej muzyki nie jest to na pewno płyta równa, od powrotu Halforda w 2003 roku bez wątpienia najlepsza. Z pochopnym wciskaniem jej między judasowe klasyki byłbym jednak ostrożny.
Judas Priest "Redeemer Of Souls", Sony
7/10