Recenzja Jessie J "Sweet Talker": Słodkie nic
"Sweet Talker" to na swój sposób wyczyn. Dawno nikt tak zdolny nie wypadł równie nijako, gdy w tle działo się tak dużo.
Pomeandrować swoim głosem na surowym breaku? Ukąsić popowym refrenem wychylając się zza brzdąkania gitary? A może rozlać się chórkiem r'n'b? Jessie J sama tego nie wie, więc już w utworze otwierającym robi wszystko na raz, blednąc gwałtownie wśród tych wszystkich pomysłów, gubiąc się przy kolejnym desperackim przejściu. No ale to już trzecia płyta, trzeba dwoić się i troić by wreszcie podbić serca krytyków, ugruntować komercyjny sukces debiutu. Konkurencję mamy przecież ogromną.
Całe "Sweet Talker" brzmi jak robione z kalkulatorem w ręku. Singlowe "Bang Bang", taki tam dynamiczny, musicalowy rhythm and bluesik, gdzie ostrość Jessie równoważy słodka uległość wpisana w głos Ariany Grande, a między obie panie wjeżdża jeszcze Nicki Minaj, bez wdzięku kłania się słynnej kooperacji z "Lady Marmalade". "Burnin' Up" to post-Timbalandowy, draśnięty country kawałek, w którym kilkanaście lat temu rapowałby Bubba Sparxxx, dziś zaś udziela się 2chainz. "Seal Me With a Kiss" żeruje na popularności funky brzmień, po raz setny samplując Funkadelic.
"Fire, fire, fire" śpiewa artystka w - nie zgadniecie - piosence "Fire", łamiącym się głosem korespondując ze smyczkami i lirycznym pianinem, gdzieś tam też nasuwając na myśl Ellie Goulding ze swoim "Burn, burn, burn". Z tym, że Goulding rzeczywiście rozpalała utwór, zaś gospodyni "Sweet Talkera" w całej tej ckliwości i patosie zapomniała o zwrocie akcji, zostając z nieskuteczną symfoniczną kulminacją.
Płyta stanowi zestaw niedowarzonych kompozycji, albo kładzionych w refrenach - myślałby kto, że "Masterpiece" pokaże silną kobietę na ostrzejszym bicie, a potem wylewa się siódma woda po Jessie J z debiutu - albo zupełnie nijakich w zwrotkach i wszystko na nachalny refren stawiających ("Personal"). Gdybym miał jednak wybrać jedną tylko wizytówkę, to byłoby to kawałek tytułowy gdzie nie działa nawet magia Diplo. Rzewny klawisz, EDM-owe synthy, jakaś pseudo kulminacja a la Roland TR-808, zabawy dynamiką - z tych koniunkturalnie dobieranych składników wychodzi pokraka, co zwiesza głowę dokładnie tam, gdzie powinna ugryźć, frapująca wyłącznie na papierze. Taki właśnie jest "Sweet Talker" - nienaturalny, na siłę, bez frajdy, dzielący się na "już to tysiąc razy słyszałem" i "już nigdy tego nie włączę".
Oczywiście kwestia możliwości wokalnych Brytyjki nie podlega dyskusji. Abstrahując od tego jak mało angażujące są piosenki podane "na surowo", pod rzęsisty fortepian ("Get Away") czy gitarę akustyczną ("You Don't Really Know Me"), to przyznać trzeba, że silne i czyste wykonanie budzi podziw, mamy do czynienia z godną reprezentantką West Endu i BRIT School. Taka to zaśpiewa wszystko, co jednak nie znaczy, że wszystko śpiewać powinna. Do trzech razy sztuka? Do trzech razy brak sztuki, pomysłu na siebie, na wykorzystanie potężnego głosu. Ja już dziękuję.
Jessie J "Sweet Talker", Universal
4/10