Recenzja Jeff Lynne's ELO "Alone in the Universe": Prosta radość
Pierwszy od 14 lat album studyjny Electronic Light Orchestra nie jest niczym rewolucyjnym czy nadzwyczajnym. Ale już dawno nigdzie nie czuć było tak prostej radości z tworzenia muzyki.
Lider Electric Light Orchestra przestał kryć się z tym, kto jest głównodowodzącym w założonym przez niego zespole, dlatego też na okładce najnowszego krążka brytyjskiej grupy uwagę zwrócić może wielki napis "Jeff Lynne's ELO" zamiast tradycyjnej nazwy zespołu. Ba, "Alone in the Universe" jest de facto jego solowym krążkiem, gdyż - jeśli wierzyć samemu Lynne'owi - jedyne partie instrumentalne, które nie wyszły spod ręki muzyka to tamburyn i shaker. Ale nie myślcie, że zmiana ta niesie za sobą niespodziewaną rewolucję. W końcu brzmienie "Alone in the Universe" znane jest słuchaczom doskonale od kilku dekad. A czy z samych płyt Electric Light Orchestra to już inna sprawa.
Już rozpoczynającemu krążek "When I Was a Boy" bliżej do The Beatles z psychodelicznego okresu (ba, Lynne brzmi tu niemal jak Paul McCartney) niż do przepełnionych syntezatorami dawnych albumów Electric Light Orchestra. Nawet jeżeli faktycznie elektronika gdzieś się pojawia to zwykle przesunięta jest w tło, stanowi dopełnienie melodii albo obrobiona jest w taki sposób, że zwyczajnie nie zwraca się na nią uwagi. Oczywiście istnieje kilka wyjątków, np. ambient w duchu wspólnych krążków Briana Eno i Roberta Frippa rozpoczynający najlepsze na płycie "The Sun Will Shine At You" albo arpeggio napędzające "One Step at Time". Ten ostatni utwór zbliża się zresztą najbardziej do klimatów, w których grupa odnajdywała się na początku lat 80. Nie zmienia to jednak faktu, że "Alone in the Universe", pomimo kosmicznej otoczki, plasuje się w czołówce najbardziej organicznych krążków w całej dyskografii Electric Light Orchestra.
Warto zwrócić uwagę na to, że mimo 68 lat Lynne wciąż jest po prostu bardzo dobrym kompozytorem, któremu nie brakuje pomysłów, nawet kiedy wydają się trawestowane z dokonań kolegów po fachu. Doskonale wie jak oddać bluesowego ducha w "Love and Rain", solówka w "When The Night Comes" jest niemal wyciągnięta z albumów Carlosa Santany, a gitara w "Dirty to the Bone" brzmi jakby przy nagrywaniu albumu brał udział Robert Smith z The Cure. A jednocześnie poszczególne kompozycje nie wydają się oderwane od siebie.
Można oczywiście narzekać, że Jeff z naturalnych powodów nie imponuje już możliwościami głosowymi. Jednocześnie na plus zaliczyć można fakt, że podtrzymywanie czystości partii wokalnych nowoczesnymi technikami produkcyjnymi nie jest tak narzucające się jak w przypadku ostatnich krążków chociażby Ringo Starra czy Briana Wilsona. Nawet gdzieś znajdą się załamania wokalne, których auto-tune na pewno nie byłby w stanie przepuścić. O tekstach jednak trudno powiedzieć coś szczególnego - po prostu istnieją i nie przeszkadzają w cieszeniu się krążkiem.
"Alone in the Universe" to przyjemny powrót do przeszłości. Owszem, nie jest to album, który będzie wymieniany w rankingach najlepszych i najważniejszych płyt tego roku - nawet trudno stwierdzić, czy za kilka lat ktokolwiek będzie o nim pamiętał. Z tym, że Jeff Lynne nie musi nic nikomu udowadniać. W końcu stworzył zwyczajnie udany, pozbawiony pretensjonalności krążek, który sprawia słuchaczowi tak prostą radość jak sprawiał jemu podczas procesu nagrywania. I o to chyba w tym wszystkim chodzi?
Electric Light Orchestra, "Alone in the Universe", Sony Music Entertainment
7/10