Recenzja Jack White "Lazaretto": Jacek umyty do białości

Paweł Waliński

Dwa lata temu na "Rusznicy" grał niby to samo, ale zupełnie inaczej. Dziś, schludny i oczyszczony produkcyjnie - niestety - znowu daje radę.

Jack White na okładce "Lazaretto"
Jack White na okładce "Lazaretto" 

Przeciętnego Polaka denerwuje, jeśli komuś wszystko wychodzi. A White'owi wychodzi. Może o geniusz otarł się zaledwie kilkakrotnie, ale poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Na "Lazaretto" w jego muzyce zmienia się niewiele - nadal miejscami mamy do czynienia z bluesowymi stadionówkami - towarzyszą im jednak songi na wskroś folkowe, czy country'owe w których Jack nieszczególnie w przeszłości gustował. I bardzo, bardzo czytelna, szpitalnie wręcz czysta produkcja. I co ma działać, to działa.

Jakby kto szukał porównania, to album startuje numerami wziętymi jakby z końcówki White Stripes. "Three Women", rzadkim, bardzo konkretnym rytmem od razu krzyczy, że to płyta White'a. Ładny, prawie gospelowy refren, bardzo dobre wprowadzenie. Potem kawałek tytułowy, którego produkcja może dziwić - selektywna do granic absurdu, z fantastycznym dudniącym basem. Nawet jeśli to nie najlepsza piosenka White'a, mocy pozazdrościłaby jej niejedna glebogryzarka.

Po tradycyjnym stylistycznie wstępie czas na niespodziankę numer jeden. Wykonana wespół z Lillie Mar Rische "Temporary Ground" to bardzo fajne country. Niekoniecznie nawet z przedrostkiem "alt". Od mainstreamowej i popowej muzy amerykańskiego Południa różni ten numer może tylko mocniej zaznaczona sekcja rytmiczna i gęstsze hi-haty. A że "ground" jest faktycznie "temporary" przekonuje już następny numer. Klawiszowo zorientowany, zmroczniały "Would You Fight for My Love?". Jest grobowo, ciężko, wszędzie plączą się bagienne ogniki. Przyciężki klimat rozprasza jazgotliwa gitarowa jazda w "High Ball Stepper". A po jazgocie uspokaja pijackie country. Wieś w tym numerze czai się na każdym kroku, co jest doznaniem i trochę progowym, i - wbrew pozorom - bardzo przyjemnym. "Alone in My Home" to praktycznie r'n'b, buja bardzo fajnie. A w "Entitlement" głosowi White'a wtóruje... harfa (sic!).

Wedle słów White'a większość materiału na płytę to poprzerabiane i nagrane na nowo pomysły z czasów, kiedy był jeszcze gołowąsem (rzadki wąs pozostał mu do dziś). Znalazł ponoć gdzieś na strychu pudło ze starymi notatkami i o ile większość wydała mu się śmieszna i gówniarska, części nadał drugie życie. Temu prawdopodobnie album zawdzięcza swoją świeżość. Nawet jeśli nie ma tu szlagierów, które zaadoptowaliby kibice (jak to się stało z "Seven Nation Army"), numerów łapiących za jajca całe stadiony, słucha się tego doskonale. Wiosna/lato w Luizjanie. Siedzimy sobie w lnianym garniturze, pod platanem, delektując się lemoniadą i przeganiając muchy bykowcem...

No dobra, idę w niezręczną stronę z tą metaforą. Faktem jednak jest, że White potwierdza, że jest instytucją. Instytucją, która gra muzykę amerykańską i jakiegokolwiek wycinka tego muzycznego tortu by się nie złapała, będą to rejony od "przyzwoite", po "bardzo dobre". Co najmniej. Szaleńczej progresji tu nie ma - wszak granie to ex definitione retro. Ale jest wszystko, czego człowiek by chciał. Niewyobrażalna wręcz rzetelność.

Tytuł płyty bierze się od szpitala Lazaretto, pierwszego takiego na terytorium USA, który stworzono w 1799 roku, by nie powtórzyła się sytuacja sprzed sześciu lat, kiedy żółtaczka zabiła jedną dziesiątą populacji stanu Filadelfia. Przeprowadzano tam kwarantannę pasażerów i towarów, które podejrzewano o bycie zarażonymi. Czy "Lazaretto" to dla White'a jakaś kwarantanna? Czy dualistyczny charakter albumu zapowiada, że wyciągnie wtyczkę i zacznie ścigać się z folkowcami? Przed chwilą śpiewał z Youngiem w budce telefonicznej. Teraz wydaje na wpół akustyczną płytę... Ciekawe, co w kwestii jego dalszej kariery wieszczą najstarsi appalascy górale...

Jack White "Lazaretto", Sonic

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas