Recenzja Harry Styles "Harry Styles": Najmłodszy Beatles
Iśka Marchwica
Czasami mam wrażenie, że One Direction zostało stworzone tylko po to, żeby tym utalentowanym chłopakom stworzyć dobry grunt pod karierę solową. Po fenomenalnym debiucie Zayna Malika, przyszedł czas na indywidualną płytę Harry’ego Stylesa - chyba najbardziej płodnego i ambitnego muzyka z boysbandu. Kto najeża się na chłopięcy indie rock i piosenki o uganianiu się za dziewczynami, może się mocno zdziwić. Styles stworzył album dojrzały, a wręcz brzmieniowo po prostu stary.
To nie przytyk i złośliwość - wprost przeciwnie. Jest coś w debiucie Harry’ego z muzyki rocka późnych lat 70. "Only Angel" tchnie klimatem amerykańskich przydrożnych barów - z tym przydymionym wokalem, bluesowym rozleniwieniem i skrzypiącymi gitarami. Z kolei "Sweet Creatures" wyrwane zostało jakby spod serc Simona i Garfunkela. I nie chodzi tylko o delikatną fakturę gitarowego akompaniamentu i rzewny, ale przy tym bardzo męski wokal Stylesa.
To raczej nieuchwytne elementy muzyczne - ułożenie fraz, dobranie słów, bardzo poetyckie określenia adresatki (adresata?) piosenki, ze smakiem i oszczędnie wprowadzone chórki i ledwo słyszalny kontrapunkt damskiego głosu. Promujące wydawnictwo "Sign of the Times" to z kolei dla mnie przedłużenie myśli muzycznej The Beatles lub łagodniejsza wersja - bardziej chłopięca i nieśmiała - Pink Floyd. Wybranie tej właśnie długiej i dość skomplikowanej ballady na singel promujący było posunięciem odważnym, wręcz ryzykownym.
"Sign..." nie bardzo wpada w ucho, falsetowy refren - o ile można tu taki wyróżnić - jest właściwie nie do powtórzenia, a cała piosenka nieustająco się rozwija. To właściwie maleńka rockowa symfonia, która absolutnie nie miała prawa spełnić roli chwytliwego singla. A jednak - udało się. Chociaż nie bez przytyków krytyków muzycznych, zwłaszcza z Wielkiej Brytanii, niebywale wyczulonych na wszelkie przejawy powrotu do rocka progresywnego.
"Harry Styles" to płyta zróżnicowana, a jednak, w jakiś tajemniczy sposób, zaskakująco spójna. Pochodzący z Wielkiej Brytanii Hazza ma w sobie coś wybitnie amerykańskiego. W jego pięknie postawionym głosie słychać przestrzeń amerykańskich stepów, rozmarzenie zachodów słońca nad ciągnącymi się w nieskończoność szosami i w końcu ten typowy dla przygrywających sobie na gitarach przy ogniskach kowbojów blaz, podbity niedbałą chrypką. Jeśli postrzegam Harry’ego jako reinkarnację Beatlesa, to widzę w nim z jednej strony ducha George’a Harrisona z czasów, gdy długowłosy i wąsaty zadawał się z Ravim Shankarem, z drugiej - rozluźnionego, uśmiechającego się smutno Johna Lennona.
Bo jest w młodym Stylesie jakaś dojrzałość, która przemawia i w jego muzyce, i bardzo świadomie prowadzonym wokalu. Wróżką nie jestem, ale powiedziałabym, że Hazza ma "starą duszę" - doświadczoną, wielokrotnie już kochaną i odrzucaną, ale przy tym genialnie świadomą tego, co chce przekazać. Pewnie dlatego gdzieś w piosenkach solowego debiutu Harry’ego brzmi trochę Roda Stewarta i cała gama dźwięków z "The Great American Songbook", a jednocześnie przewija się przez nie panteon historii brytyjskiego - najlepszego! - rocka.
Kiedy już Harry Styles nasycił się gitarami, popisał falsetem i znajomością najnowszych trendów zabawy z elektroniką, kiedy powalił fanki na kolana rozmarzonymi balladami i postawił wszystkim kolejkę w barze w rytm "Ever Since New York", siadł z gitarą na pustej scenie i zaśpiewał najpiękniejszą i najspokojniejszą balladę, jakiej można zapragnąć po nocy pełnej wrażeń.
"From the Dining Table" to nie tylko piękne zamknięcie płyty, ale też świetne podsumowanie drogi, jaką dotychczas przeszedł Styles. Zaśpiewana od niechcenia, cichutko, jakby tylko dla siebie, ta piosenka potrafi skruszyć najbardziej zatwardziałe serca. Po latach szaleństwa z One Direction, obecności na szczytach list przebojów, szafowania sławą i zachłyśnięcia się statusem celebryty, Harry Styles wraca do siebie. Do swoich brzmień, swojego głosu, swojej ciszy.
Harry Styles "Harry Styles", Sony Music Polska
8/10