Recenzja Florence & The Machine "How Big, How Blue, How Beautiful": Stadiony świata
Tomek Doksa
Kto jak kto, ale Florence Welch na pewno cieszy się z nowo budowanych stadionów. Jej nowa płyta w końcu brzmi, jakby była napisana wyłącznie pod największe areny.
Nie od dziś wiadomo, że pisząc o Florence Welch można się naciąć na lawinę ciosów ze strony jej ulubieńców. Kochana przez tłumy wiernych fanów, bo według nich ze wszystkich popowych gwiazd pozostaje najbardziej alternatywna i autentyczna, z płyty na płytę umacnia się na pozycji królowej piosenkowej melancholii. Ta miłość jest zresztą odwzajemniona - słuchając "How Big, How Blue, How Beautiful" trudno wyzbyć się wrażenia, że Florence zamiast w wybitne kompozycje celuje dziś tylko w największe areny świata i chóralne śpiewy podekscytowanego tłumu (najlepsze dowody na to ukryte są w postaci urokliwych bonusów-demówek - jakże innych od albumowych, rozbuchanych wersji takich utworów, jak "Third Eye" czy numer tytułowy). Najnowszy krążek to zatem materiał do bólu stadionowy, nie nadający się wręcz do domowego słuchania. A na pewno wiele z klimatu festiwalowego, muzycznego święta w domowych warunkach tracący.
Złośliwi piszą w sieci, że Welch uprawia na nim żeńską kopię Rolling Stonesów i niestety trzeba im przyznać trochę racji. Po części dlatego, że inspirowała się przy realizacji albumu poczciwym, ale dobrym rockiem z lat 60., z drugiej zaś strony - że wizja wielotysięcznej, falującej widowni przesłoniła jej wszystko inne. Że z takim głosem i tak mocnym wsparciem wziętych muzyków oraz producentów, byłaby w stanie zaproponować coś więcej, niż kilkanaście podobnie jednak do siebie brzmiących, "melancholijnie roztańczonych" kompozycji (od których co prawda stała się w ciągu ostatnich pięciu lat specjalistką, ale z których też - jak pokazuje nowa płyta - niewiele świeżego potrafi dzisiaj wycisnąć). Na "How Big, How Blue, How Beautiful" najlepszej roboty nie wykonuje wcale dotychczasowy producent Paul Epworth (bo tym razem występuje w marginalnej roli), ale odpowiedzialny za sekcję dętą Will Gregory z duetu Goldfrapp, zapewniając Florence kto wie czy najlepsze aranże w jej karierze. I tylko wielka szkoda, że choć okazują się one najlepszymi momentami na płycie, nikt z machiny Florence nie pomyślał, by zrobić z nich większy użytek. Jeśli więc najnowszy krążek wyróżnia się na tle wcześniejszych dokonań artystki (wokal jest tu poza dyskusją, bo to akurat niezmiennie największa wartość jej muzyki), to na pewno dzięki tym detalom w tle, które starają się go obronić w oderwaniu od koncertowej/festiwalowej konwencji.
Spokojnie, ja naprawdę rozumiem, że dla największych fanów wokalistki te słowa to straszne bluźnierstwa, ale oni od dawna obstają przy swojej prawdzie i nikt ich do innej nigdy nie przekona. Ze słuchania "How Big, How Blue, How Beautiful" powinni natomiast wyciągnąć wnioski pozostali słuchacze, dla których wpadająca w ucho i chwytająca za serce melodia to jednak nie wszystko. Przy całej sympatii dla Florence (i jej pierwszych nagrań), a zwłaszcza przez wzgląd na jej ogromne możliwości, należy powiedzieć sobie uczciwie, że choć domaga się szczytów, sama na trzecim albumie zabiera nas co najwyżej na wyprawę po muzycznych pagórkach. Tytuł wybrała piękny, to prawda, szkoda tylko, że kalifornijskie niebo wciąż zasługuje na niego bardziej, niż jej nowa płyta.
Florence and the Machine "How Big, How Blue, How Beautiful", Universal 5/10