Recenzja Faith No More "Sol Invictus": Niezmiennie bezbłędni
Osiemnaście lat to kawał czasu. Aż trudno uwierzyć, że tyle minęło od premiery ostatniego albumu Faith No More, a muzycy nie stracili nic ze swojej dawnej energii.
Nie da się ukryć: 2015 obfituje w wielkie powroty muzyczne. Po wieloletnich przerwach do głośników słuchaczy trafiły nowe pozycje Blur i Roisin Murphy, a fani Fields of the Nephilim czy Tool wkrótce również nie będą mieli na co narzekać. Faith No More wyróżniali się tym, że plotki o ich rozpadzie były nieustannie żywe jeszcze w czasach największych sukcesów formacji. I nie ma się czemu dziwić - konflikty wewnątrz zespołu owocowały ciągłymi zmianami składu, co tylko utwierdzało słuchaczy w przekonaniu o przerośniętym ego każdego z członków amerykańskiej grupy. O dziwo, od wznowienia działalności w 2009 nikt jeszcze z Faith No More nie wyleciał, ale jedna rzecz pozostała niezmienna: muzyka jak zawsze stoi na wysokim poziomie.
Największą gwiazdą po raz kolejny okazuje się wokalista zespołu. W końcu powiedzieć, że Mike Patton jest utalentowany to jak stwierdzić, że anorektycy są szczupli. To, co robi ten facet ze swoim głosem przekracza wszelkie wyobrażenia. I to niezależnie, czy częstuje słuchacza niskim, gardłowym śpiewem, wchodzi w obszary bliskie growlowi, krzyczy, falsetuje lub rapuje. Wokal nie jest wyłącznie nośnikiem treści, lecz przede wszystkim kolejnym instrumentem i ważnym składnikiem w budowie poszczególnych utworów. A te potrafią być naprawdę wielopoziomowe. Sześciominutowy "Matador" z ciągłymi zmianami klimatu i repetycjami okazuje się najbardziej progresywną kompozycją w historii zespołu. Spokojne z początku "Cone of Shame" od połowy atakuje agresywnymi riffami, a siła "Rise of the Fall" opiera się w dużej mierze na kontraście między wyciszonymi zwrotkami i mocnym, gitarowym refrenie.
Zaskakująco dużo tu momentów hitowych, sprawiających, że "Sol Invictus" wyrasta na najbardziej przystępną pozycję Pattona od czasu niemal już dziesięcioletniego Pepping Toma. Dynamiczny "Superhero" - chociaż niepokojący - ma zapamiętywalny refren i błyskawicznie zapadające w pamięć klawisze, a "Motherfucker" zakończony jest motywem gitarowym, którego nie powstydziłyby się gwiazdy rocka stadionowego. Akustyczne "From the Dead" to z kolei podszyta ironią przebojowość, bliska "Californii" Mr. Bungle'a, macierzystej formacji Mike'a Pattona. Oczywiście "Sol Invictus" to kolejny album Faith No More, na którym fani "Epic" - największego przeboju zespołu - nie znajdą nic dla siebie, nawet jeśli funkowo prowadzona gitara w drugiej zwrotce "Sunny Side Up" i rapowane zwrotki w "Motherfucker" mocno przypominają o korzeniach grupy.
Głównym problemem płyty jest to, że Faith No More właściwie niczym nie zaskakują. Mike Patton znowu utwierdza swoją pozycję najlepszego technicznie wokalisty w historii muzyki gitarowej, a towarzyszący mu muzycy porażają pomysłami, eklektyzmem, zmysłem aranżacyjnym i umiejętnością spięcia tak odległych niekiedy utworów w spójny album, ale... to wszystko było wiadome jeszcze przed premierą. Brakuje jakiejkolwiek niespodzianki, a przecież między geniuszem i nudziarzem granica bywa bardzo cienka. Oby twórcy "Sol Invictus" nie przekroczyli jej na kolejnych albumach.
Faith No More "Sol Invictus", Mystic Production
8/10