Recenzja Eminem "Kamikaze": Złość, gniew, powrót do korzeni
Eminem nie bierze jeńców. Rozlicza wszystkich po kolei i znowu jest o nim głośno.
Kilka tygodni po premierze "Revival" Eminem zamknął się w studiu i w tajemnicy rozpoczął pracę nad nową płytą. Taką, która miała być m.in. odpowiedzią na potężną (i uzasadnioną!) krytykę, która spadła na wydany pod koniec 2017 roku krążek. Teraz możemy posłuchać efektów prac legendarnego MC i przy okazji uronić nostalgiczną łezkę. "Kamikaze", które dość niespodziewanie pojawiło się na rynku, niesie ze sobą sporo starego, dobrego Eminema, którego albo się kocha, albo nienawidzi.
Nowa płyta Eminema z miejsca podbiła listy przebojów. Najnowszy, dziesiąty studyjny album jest też lepszy pod każdym względem od kilku poprzednich produkcji. Już sama okładka, wzorowana na słynnym "Licensed To Ill" Beastie Boys, sugeruje, że czeka nas delikatny powrót do korzeni, co potwierdza się na wysokości pierwszego utworu, "The Ringer". Tam Marshall Mathers zaczyna swoją chorą jazdę i przypomina, za co publiczność pokochała go kilkanaście lat temu. Eminem bezpardonowo rozprawia się z wszystkimi, z którymi ma nie po drodze, zwłaszcza z krytykami, którzy ośmielili się pisać i mówić złe rzeczy na temat "Revival". Być może właśnie takie opinie były potrzebne, żebyśmy ponownie mogli posłuchać rapera, który ma coś do powiedzenia. Kolejne wersy i zarzuty skierowane w stronę Donalda Trumpa to jednak trochę za mało. A tutaj?
Na szczęście na "Kamikaze" rap jest na pierwszym planie. Po słabiutkich, momentami zbyt przesłodzonych ostatnich dziełach, Eminem wraca, mając kilka asów w rękawie. Każdy kawałek to prawdziwy popis umiejętności i tego, jak powinno się rapować. W takim "Lucky You", gdzie wersy wypluwane są z prędkością strzałów z karabinu maszynowego, mało kto by sobie poradził, nie mówiąc już o świetnie poskładanych zwrotkach. Zgorzkniały i w*** na wszystkich dookoła - od dziennikarzy i słuchaczy, którzy nie zostawiają na nim suchej nitki, aż po współczesnych raperów, którzy według niego są nie tylko nędzni, ale również zaprzeczają ideałom prawdziwych MC’s. Na przestrzeni kilkudziesięciu minut obrywają m.in. Lil Yachty, Lil Pump, Tyler, the Creator, Lil Xan, Drake i Chance the Rapper. Gospodarz w "Not Alike" kieruje też linijki w stronę Machine Gun Kelly’ego, które zapoczątkowały jeden z najciekawszych beefów ostatnich miesięcy. Z drugiej strony, potrafi też pochwalić - Royce'a Da 5'9" i Denauna Portera w "Greatest", Proofa w "Stepping Stone" i Kendricka Lamara w "The Ringer".
Rozgoryczenie i złość wylewają się dosyć często, ale nastroje starają się stonować goście. Ich występy w końcu dodają kolorytu i sprawiają, że można na chwilę odpocząć. Nawet te lżejsze utwory, czyli powiązane ze sobą "Nice Guy" i "Good Guy", w których na pierwszy plan wychodzi Jessie Reyez, są po prostu świetne i idealnie nadają się do radia. Znany schemat z ostatnich płyt Eminema, prawda? Tak, ale w tym przypadku nie ma się do czego przyczepić i jest naprawdę przyzwoicie.
Z "Kamikaze" w zasadzie jest jeden problem, jak to bywa u Eminema, standardowy. Zawsze jest to zastanawiające, dlaczego ten nigdy nie potrafi dobrać mocnych podkładów. Nawet z pomocą Dr. Dre, który pojawia się tutaj w roli producenta wykonawczego, nie dzieje się tutaj nic ciekawego i muzycznie jest zwyczajnie przeciętnie. Beaty brzmią, jakby żywcem były wyjęte z sesji "Encore" z 2004 roku, a w dodatku można odnieść wrażenie, jakby były odrzutami z prac w studiu. W porównaniu do wygładzonych i słodkich ostatnich produkcji, jest bardziej szorstko, klasycznie i bez zbędnych eksperymentów.
Eminem ponownie nie nagrał płyty na miarę swojego potencjału, ale z "Kamikaze" udowadnia, że jak mu się chce, to potrafi zaimponować. Charyzma, ataki na konkurentów, w tym te kompletnie niezrozumiałe, gniew - tego się słucha. Co ważne, nie bawi się też w popową gwiazdę, która stara się zadowolić wszystkich niszcząc własny pomnik pustym bełkotem z pomocą mainstreamowych idoli nastolatków.
Eminem "Kamikaze", Universal
7/10