Recenzja Elton John "Wonderful Crazy Night": Królowa jest tylko jedna
Paweł Waliński
Nowym albumem Elton John potwierdza, że mało kto jest w stanie ukręcić tak dobre rockandrolle, jak on. Tylko czy słuchacze docenią je bardziej, niż poprzedni album artysty?
Najpierw technikalia. "Wonderful Crazy Night" to pierwszy od "The Captain & the Kid" (2006) album, gdzie Eltonowi wtóruje Elton John Band. Zarazem jest to kolejna płyta, gdzie kompozycje tworzył z Berniem Taupinem, a nad którą producencką opiekę sprawował T-Bone Burnett, macher może mniej znany, ale z pewnością nie mniej utalentowany od samego Eltona Johna. W stosunku do poprzedniego albumu mistrza, "The Diving Board" (2013), nowa płyta jest zdecydowanie lżejsza w klimacie, bardziej durowa, niż molowa. Chciałoby się powiedzieć "celebracyjna".
Zgodnie z tytułem, Elton John zabiera nas na noc do miejsca, gdzie szaleństwa szczególnego może nie ma, jest natomiast masa ciepła i przepięknej americany. Może to dobrze, bo o ile "Diving Board" była powszechnie chwalona przez krytyków, jej sprzedaż zamknęła się w pięciu cyferkach, co w przypadku artysty tak znanego, jest jednak jakąś komercyjną porażką.
Jak chwalił się muzyk, płytę nagrano w wyjątkowo szybkim tempie. Numery zazwyczaj były rejestrowane za pierwszym, albo drugim podejściem, w efekcie czego w 17 dni udało się skompletować tracklistę złożoną z 14 numerów, którą finalnie ścięto do 10 (12 w wersji deluxe). Ten szybki proces daje się na "Wonderful Crazy Night" usłyszeć. Nie ma produkcyjnych petard, brzmi to jakby chłopaki grali nam ten materiał na żywca. A że robią to z przyrodzonym feelingiem, materiał buja wręcz okrutnie. Bo eltonowskie rockandrolle siedzą mocno w tradycji tak bluesa, jak i (choćby w "Blue Wonderful") białej muzyki folkowej z USA.
Sam Elton John nazwał ten materiał "southern rock and rollem" i powoływał się na inspiracje Little Feat i Canned Heat. Jeśli blefował, to tylko odrobinę. Znajdziecie więc na płycie i fajnie pulsujące blues-rocki i trochę rockowego chamstwa (zwanego również "rockabilly"), powłóczyste ballady, podobne do tych jakie nagrywał czterdzieści lat temu.
Tak, płyta jest zachowawcza. I nawet jeśli realizując się gdzie indziej w roli didżeja, Elton John swobodnie sięga do młodszych, jak choćby Grimes, czy Majora Lazera, na własnym nagraniu nie eksperymentuje, ale daje nam dokładnie to, w czym jest najlepszy. "In the Name of You" brzmi jak zaginione nagranie The Allman Brothers Blues Band, w psychodelicznym "Claw Hammer" poruszamy się po prerii, a poza Eltonem jedzie z nami Meat Loaf, a "Looking up" ma w sobie jakiś niesamowicie frenetyczny vibe sięgający od Jerry'ego Lee Lewisa po (nie tylko ze względu na gitarę) Dire Straits. "Guilty Pleasure" z kolei czaruje gospelowymi chórkami.
Mimo wspomnianego, bardzo szybkiego procesu rejestracji materiału, Elton John nie stracił nosa do prawdziwie killerskich melodii. To, jakie linie wychodzą spod jego palców, jest rzeczą absolutnie fantastyczną i nogi same rwą się do ruchu. Tańca, tupańca. Nasz 68-latek energią nadal mógłby obdzielić cały tabun muzyków nieraz trzykrotnie młodszych od siebie. Energia, profesjonalizm, polot. Wielka klasa, naprawdę wielka klasa. Choć nagrań epokowych na "Wonderful Crazy Night" raczej nie znajdziecie, a ja prywatnie wolałem Eltona Johna w poprzedniej (tej z "The Diving Board"), smutniejszej, bardziej refleksyjnej wersji, to "Wonderful Crazy Night" działa lepiej, niż najprzedniejszy energetyk. Zaręczam.
Elton John "Wonderful Crazy Night", Universal Music Poland
7/10
PS Elton John z nowym materiałem wystąpi jako jedna z gwiazd tegorocznej edycji Life Festival Oświęcim (18 czerwca).