Recenzja Die Antwoord "Mount Ninji and Da Nice Time Kid": Zmęczeni szaleńcy
Pamiętacie Die Antwoord jako kontrowersyjną, tak przerażającą, jak i fascynującą ostoję szaleństwa? Wiedzcie, że to już melodia przeszłości. Na swoim najnowszym albumie południowoafrykański zespół wyraźnie daje znać o swoim zmęczeniu.
Długa była droga Die Antwoord do osiągnięcia obecnego statusu w świecie muzyki. Jeżeli nie wiecie, to Die Antwoord nie jest pierwszym projektem Watkina Tudora Jonesa i Anri Du Toit. Jeszcze dekadę temu udzielali się w ramach projektów MaxNormal.TV czy zaskakująco ambitnego The Constructus Corporation. Eksperymentalny rap, otwarcie nawiązujący do klimatów z takich stajni jak Definitive Jux czy Anticon, ma się jednak nijak do tego, co teraz muzycy tworzą wraz z Godem [dawniej znanym jako DJ Hi-Tek - przyp. red.] w ramach projektu Die Antwoord.
Nie myślcie jednak, że Ninja i Yolandi to prawdziwe twarze Watkina i Anri - jak przyznał sam lider Die Antwoord, w ramach swojej twórczości przywdziewają oni coś na kształt szat superbohaterów. Mamy tu do czynienia z kreacją artystyczną, która niemal od razu może zostać odczytana jako żart czy pastisz. Problem w tym, że wszelki potencjał z czasów pierwszych albumów projektu zaczął się mocno ulatniać, a fascynujące szaleństwo skryte w przeseksualizowanym wizerunku zaczyna powoli ustępować wyjątkowo słabej jakości prowokacjom (bo jak inaczej nazwać skity z 6-letnim Lil’ Tommym Terrorem, ukryte pod tytułami "Wings On My Penis" czy "U Like Boobies"?). Do tego po przesłuchaniu "Mount Ninji and Da Nice Time Kid" trudno nie odczuć, że nasi południowoafrykańscy specjaliści od szokowania są już nieco zmęczeni.
Jasne, pojawia się tu dużo ciekawych elementów. Rozpoczynające krążek "We Have Candy" jest oparte na stricte rapowym bicie z odpowiednio mocną stopą, którego niedobory dynamiki nadrabiane są w przyjemnych wymianach wokali między Ninją a Yolandi. "Daddy" mogłoby się pokusić o lepszy aranż, ale to jeden z tych numerów, który przypomina o czasach dominacji The Prodigy czy The Chemical Brothers. Przydałoby się jednak usunąć wokale bardziej w tło, gdyż w znacznej mierze zagłuszają one warstwę muzyczną.
Bardzo przyjemnie wybrzmiewa "Shit Just Got Real" nagrane z Sen Dogiem, które pozwala nawet wyczuć klimat rodzimego składu rapera - Cypress Hill. Ba, ze swoim wysokim wokalem Ninja miejscami brzmi nawet jak B-Real, a Yolandi w alternatywnym świecie mogłaby być żeńskim członkiem amerykańskiej grupy. Nie można też powiedzieć nic złego na temat "Stoopid Rich", otwarcie nawiązujące do tego, co dzieje się w amerykańskim rapowym mainstreamie.
Zdecydowanie gorzej prezentuje się singlowe "Banana Brain", które po opanowanym przez Yolandi intrze atakuje nas happy hardcore'ową nawałnicą, przy której nawet Scooter wydaje się muzyką ambitną. I niestety, to numer, którego nie uratuje absolutnie nic. Szkoda, że rozpoczęte wspólnym śpiewem, intymne "I Don't Care" rozbija się w pewnym momencie o niepozwalający o sobie zapomnieć, podobny motyw. Inaczej mielibyśmy do czynienia z doskonałym zakończeniem krążka, a tak otrzymaliśmy utwór, dla którego wprost stworzono sformułowanie "ambiwalentne odczucia".
Dziwne rzeczy dzieją się miejscami z wokalem Ninjy. Zdawało się bowiem, że opanował już w pełni swój charakterystyczny głos, ale często wraca irytująca maniera sprzed lat, przez którą ma się wrażenie jakby raper miał się zaraz rozpłakać. Miejscami kładła całkiem niezłe numery z czasów solowej kariery czy MaxNormal.TV, tutaj kładzie "Rats Rule" czy trapowo-EDM-owe "Gucci Coochie". W "Fat Faded Fuck Face" sprawia za to wrażenie zupełnie wymęczonego. Szkoda też, że nie zdecydowano się na rozwinięcie muzycznego motywu z "Jonah Hill", przywołującego na myśl "99 Problems" Jaya Z i zdecydowano się uczynić z niego wyłącznie krótki skit o wyjątkowo idiotycznej poincie. Ma się zresztą wrażenie, że mniej więcej na tym poziomie ciekawe pomysły zaczynają się kończyć. Rave-rap ustępuje zmęczonym, minimalistycznym do bólu bitom, które każą myśleć, że Die Antwoord nasłuchali się Future'a. "Darkling" co prawda też uderza w tę nutę, ale melancholia i mrok (jak i zupełnie niespodziewany tu cień romantycznej wrażliwości) zdają się faktycznie angażować słuchacza - kilka wcześniejszych utworów zaś pozostawia go wyłącznie obojętnym.
Watkin Tudor Jones mówił niegdyś, że Die Antwoord to dokładnie zaplanowany na pięć pełnogrających albumów projekt. Biorąc pod uwagę to, jak dużo przestrzelonych pomysłów i mimowolnego zmęczenia trafiło na "Mount Ninji and Da Nice Time Kid" wydaje się, że jeżeli na kolejnej płycie Die Antwoord nie odświeży w pewien sposób formuły, trzymanie się założonego niegdyś planu jest więcej niż zalecane. W tym momencie nie wróżę bowiem dobrze następnej pozycji południowoafrykańskiej grupy.
Die Antwoord, "Mount Ninji and Da Nice Time Kid", Mystic Production
5/10