Recenzja Damien Rice "My Favourite Faded Fantasy": Boli, koi, wyszywa, garnki lepi
Paweł Waliński
Zainspirowany nim Ed Sheeran robi megakarierę. A indie-folk przebił się do mainstreamu. Tymczasem Damien Rice milczy. Wróć - milczał. Bo po ośmiu latach przerwy właśnie wydał płytę.
Kilka lat temu utyskiwałem (i nie tylko ja), że folk, który przecież dotyka sedna muzyki, to jest melodii, nieubranej w studyjne fajerwerki, nie może jakoś przebić się do masowej świadomości. Że granie, które z definicji musi opierać się na zwyczajnie fajnych piosenkach jakoś nie może dogonić innych gatunków muzyki wpadającej w ucho. To się zmieniło. W radiu można dziś usłyszeć takie rzeczy jak Edward Sharpe & the Magnetic Zeros czy Imagine Dragons. Przy czym kompromis, jaki folk zawarł z muzyką popularną nie do końca mnie przekonuje. Ale lepsze to niż nic. Trochę jakby zmieniła się epoka. Rice moment tej zmiany przespał. Czy nowa płyta będzie dla niego miękkim przebudzeniem czy kubłem zimnej wody?
Na dwoje babka wróżyła, bo to, co jest zawarte na "Jego Ulubionej Wyblakłej Fantazji", niekoniecznie ma potencjał, żeby skakać po listach przebojów i zawojować stacje radiowe. Utwory nie mają oczywistej przebojowości, mają za to przepiękne melodie, niespiesznie wlokące się ku uciesze słuchacza. Tkane po mistrzowsku, czasem trochę bardziej opowiedziane, niż zwyczajnie zaśpiewane. Nieraz łamiące kliszę popowej czy folkowej piosenki i rozwijające się jak - nie przymierzając - forma post-rockowa, jak choćby w otwierającym płytę utworze tytułowym. Kompozycji jest tylko osiem, ale w każdej Rice pokazuje cały przestwór nastrojów, środków wyrazu, emocji. Nie ma tu miejsca na sowizdrzalskość. Ciężar gatunkowy płyty jest solidny. Widać efekt tego, że się nigdzie nie spieszył, że wykorzystał osiem lat dzielących ten i poprzedni album.
Inna rzecz to wokal Rice'a, z którym każda wrażliwa niewiasta chciałaby żegnać i witać dzień. Nie pcha się na afisz, nie wyśpiewuje zbędnych słów, pozwala zagrać instrumentom, nastrojowi. Pięknie wypadają momenty, kiedy Rice robi to odrobinę na modłę francuską, można rzec post-gainsbourgowską ("It Takes a Lot to Know a Man", czy "The Box"). "The Greatest Bastard" jest zaśpiewany z takim oddaniem i taką emocjonalną siłą, że trzeba nie mieć serca, by się przy nim nie zatrzymać choćby na chwilę. Jedni poskarżą się na niemożliwy patos płyty, inni docenią katarktyczną psychodramę, jaką Rice urządza sobe i słuchaczowi. Bo to nie jest łatwy album. Mimo pięknych melodii i delikatności nieraz potrafi emocjonalnie zaboleć. Ale czy nie o to chodzi w sztuce? Na szczęście niezupełnie cały album leci takim forte. Rice wie, kiedy uspokoić, kiedy ukoić, kiedy w całej tej skandynawskiej w charakterze muzycznej przygodzie zrobić stop. A to też trudna i szlachetna sztuka.
Słuchanie Rice'a było bardzo miłą przygodą. Ja osobiście wzruszeń będę jednak szukał dalej od mainstreamu, bliżej freak-folku. Ale cholernie cieszy, że takie nagrania jak rice'owska "Fantazja" grają w komercyjnej lidze. Bo to znaczy, że owa nie jest tak zupełnie stracona.
Damien Rice "My Favourite Faded Fantasy", Warner Music Poland
7/10