Recenzja Charlotte Gainsbourg "Rest": Stary byłby dumny
Paweł Waliński
Brytyjski "Guardian" płacze, że za dużo tu klimatu, a za mało muzyki. I wiecie, co? Chatlotte ma rację, a brytyjski "Guardian" blefuje.
Bo "Rest" jest bodaj pierwszą płytą panny Gainsbourg, która mnie w całości przekonuje. Oczywiście żeby się z tym nagraniem zaprzyjaźnić, trzeba zgodzić się na kilka rzeczy. Raz. To album wyrastający z tradycji francuskiej chanson, więc oczywiście maksymalnie przegadany i pokryty charyzmą wykonawczyni. Dwa. Niesie się tu jednoznacznie duch francuskiej nowej fali, czyli wszystkich tych filmów, o których spece mówią, że są genialne, a przy których niemożliwie się nudziliście i pytaliście "WTF?". Trzy. Słyszeliście o "zimnej fali"? To, wbrew potocznemu rozumieniu, była francuska post-punkowa elektronika grana na przełomie lat 70. i 80. Z takimi bandami, jak KaS Product czy Norma Loy w forpoczcie. A z której jeszcze niedawno w najlepsze czerpały projekty, o których mawia się "french touch". I ten zimnofalowy nerw na "Rest" jak najbardziej słychać.
Przy tym wszystkim nowa płyta Charlotte Gainsbourg stoi w rozkroku między subtelną elektroniką spod znaku wczesnego Air (z którymi wszak pisała materiał na poprzednie płyty) i dorobkiem jej własnego starego. Swoją drogą tym razem znalazła sobie jeszcze bardziej prominentnego współpracownika, a mianowicie Sir Paula McCartneya (sic!). I nawet jeśli idiosynkratyczne linie melodyczne byłego Beatlesa nie są szczególnie słyszalne, to materiał jest naprawdę, naprawdę fajny. W większości francuski, szeptany, dyszany, podany nie do końca muzycznie - raczej aktorsko, niesie w sobie tak mocny ładunek emocji, czy może raczej, bez owijania w bawełnę - erotyzmu, że ciężko nie pomyśleć przy nim o wszystkich używkach, w jakich taplał się monsieur Serge i wszystkich partnerkach, z którymi owe do organizmu wprowadzał.
Ale może coś o samej w sobie muzyce. To głównie elektronika. Leżąca gdzieś w okolicy minimal synth, czy wręcz synth-prog, albo zeuhl z głębokich lat 70. Choć bez specjalnych kompozycyjnych udziwnień. Korespondująca może odrobinę z późną Yoko Ono. Bohaterem na "Rest" ma być głos Charlotte i dokładnie tak jest. Album jest zmanierowany na granicy tolerancji i trzeba naprawdę lubić takie granie, by to pannie Gainsbourg wybaczyć. Ale jeśli poczynimy taki krok, otwiera się przed nami prawdopodobnie wszystko, co najlepsze w muzycznej francuzczyźnie. Dodać należy, że to pierwszy album, na którym Gainsbourg sama pisała sobie teksty. Choć tu wartości zweryfikować nie mogę, bo - podobnie jak z niemieckim - moja znajomość języka ogranicza się do komunałów z filmów dla dorosłych.
Wszystkiego na tej płycie za dużo: klimatu, aktorskiej ekspresji. Wokal jest niemożliwie wysunięty na przody. Album do znienawidzenia (słusznie) ale i do pokochania (też słusznie). I będzie siedział w kucki Waliński i kminił, którą drogą odbioru pójść. A, że pewnie się nie zdecyduje, to na koniec prawdopodobnie rzuci monetą. Oby stary Charlotte'owej nie podebrał w locie.
Charlotte Gainsbourg "Rest", Warner Music Poland
7/10