Recenzja Blondie "Ghosts of Download": Latina blondyna
Paweł Waliński
Trzy lata po dosyć udanym, gitarowym "Panic of Girls", Blondie wydają płytę latynosko-elektroniczną. I musiał ich chyba ten cały prąd porządnie porazić...
Do Blondie zawsze miałem mieszany stosunek. Im bliżej im było do art-punka i grania nowofalowego, tym bardziej mi podchodzili, a takie "Hanging on the Telephone" miesiącami nie schodziło z mojego odtwarzacza mp3. Gorzej z numerami, gdzie zbliżali się do innych gatunków muzycznych. Takiego "The Tide Is High" znieść po prostu nie potrafię - trafia mnie biała gorączka i faktycznie "the tide is high". Podobnie ciśnienie.
Dlatego już pierwsze takty "Ghosts of Download" zmroziły mnie do szpiku kości. "Sugar on the Side", drugi singel z nowej płyty zaczyna się niepokojącym ksylofonem, melodia i rytmika zaś wiedzie nas ku calypso. Nic nie byłoby w tym złego, gdyby nie gościnny udział Systema Solar, gości z kolumbijskiej części Karaibów, którzy w wyjątkowo niedobry sposób dominują numer. Przy drugim i trzecim kawałku staje się też jasne, że nie słuchamy w żadnym wypadku płyty post-punkowej, albo nowofalowej. Zamiast tego zespół postanowił pogrzebać wszelkie przejawy swojego talentu pod jakąś koślawą elektroniką - ni to ejtisową, ni to w założeniu współczesną. Elektroniką i etniką, bo połowa utworów to jakiś rajd po zachodnim wybrzeżu Ameryki Środkowej. Rajd po taniości. Byle krypą, w grupowej sali, bez łóżka - w hamaku i z kogutem za pazuchą. Za pazuchą, żeby współpasażerowie nie ukradli.
Na płycie ciąży też absolutnie nieznośna, a wyjątkowo hip ostatnio klątwa featuringów. W "Rave" Debbie Harry sekunduje Miss Guy (kto nie zna - Conchita Wurst nowojorskiego tanecznego undergroundu). W drugim (chronologicznie pierwszym) singlu, mocno genederowym "A Rose By Any Name", udziela się za to znana z Gossip oraz innych... okoliczności, Beth Ditto. Obecność Ditto na tyle przytłacza Debbie Harry, że prędzej jest to numer Gossip z ficzeringiem wokalistki Blondie, niż odwrotnie. Wliczając w to linię melodyczną. "I Screwed Up" - numer w klimacie cumbia, czyli - powiedzmy - kolumbijskiego i panamskiego folkowego disco polo, z gościnnym udziałem panamskich raperów sprawia, że układ pokarmowy i oddechowy napełniają się krwią. Rozumiem próbę skopiowania "The Tide Is High", ale numer nie jest już nawet zły - jest skandaliczny. O pomstę do nieba woła też to, jak grupa szlachtuje kiczowaty "Relax" Frankie Goes to Hollywood, zmieniając go w jakąś niemożliwą balladkę opartą o głos Harry, chórek (znowu ficzeringi) i pianino (serio, serio!).
Jedyny naprawdę blondie-owski numer to czwóreczka - "Winter". I tu od razu dostajemy w płuca powietrza - fajny pochód akordowy w refrenie, bardzo dobre prostackie klawisze. "Maria" to nie jest, ale jakoś daje radę.
Przez całą płytę utrzymuje się jedno wrażenie. Tam gdzie Blondie robią, to co zawsze robili dobrze, jest w porządku. Tylko na "Ghosts of Download" robią to zaskakująco rzadko. Tam z kolei, gdzie wychodzą poza swoją szufladkę i - nie wiem, w jakim celu - próbują dowodzić, że "ej, mamy po dwadzieścia lat, zaraz bierzemy ziomali naszej córki na dęsflor i uderzamy w tłustego baunsa", odczucie robi się mocno groteskowe. Szczególnie, że przy tym grupa kompletnie nie czuje, że taka elektronika, jaką proponuje, swoje miejsce zachowała najwyżej w najbardziej kiczowatych klubach dla seksualnych mniejszości. Współczesne dyskoteki tańczą do zupełnie innych rzeczy.
Przerażająca jest też posucha kompozytorska. Blondie wirtuozami nigdy nie byli, mieli za to cechę o wiele cenniejszą - muzyczną inteligencję. Po tej nie został najmniejszy ślad. Płyta nieskończenie nieudana, niepotrzebna, nieuzasadniona, niesłuchalna. Latynoski zespół weselny aspirujący do miana najlepszego electro-actu we wsi. Smuteczek.
Blondie "Ghosts of Download", Universal
3/10