Recenzja Behemoth "I Loved You At Your Darkest": Spojrzenie ze szczytu
Behemoth - wróg publiczny numer jeden (czy raczej 666) może liczyć tylko na siebie (i promocję o biblijnych rozmiarach). Czy zło znów zatryumfuje?
Na owacyjnie przyjętym "The Satanist" sprzed ponad czterech lat brzmienie Behemotha nabrało pożądanej przestrzeni, której intensywna muzyka pomorskiej grupy potrzebowała od dawna. W tym aspekcie "I Loved You At Your Darkest" należy uznać za kolejny, dobrze przemyślany krok ku jeszcze mocniej zaakcentowanej artystycznej swobodzie stanowiącej twórczy fundament umożliwiający zespołowi Nergala uwolnienie się od gatunkowego - za przeproszeniem - paradygmatu, od którego - w tak boleśnie przecież skategoryzowanej dziedzinie jak muzyka metalowa - nie jest łatwo uciec.
Przy takim założeniu Behemoth może dziś ze słusznie pojętą arogancją czerpać z równą swobodą zarówno z rockowej prostoty i blackmetalowego prymitywizmu, jak i symfonicznego patosu i progresywnej finezji. Na swojej 11. płycie Behemoth korzysta z tej możliwości w sposób iście łapczywy z pożytkiem dla własnej twórczości i ku uciesze wszystkich tych, dla których w muzyce liczy się ciągły artystyczny ferment.
Wobec tak postawionej tezy warto jednak pamiętać, że Behemoth nie są samobójcami gryzącymi karmiące ich ręce, stąd coraz odważniejszemu muzycznemu rozwojowi towarzyszy wierność własnej tożsamości, "I Loved You At Your Darkest" nie jest bowiem odcięciem się od przeszłości, a raczej poszukiwaniem sposobu śmielszego modyfikowania doskonale rozpoznawalnego brzmienia.
Dobrym przykładem tego ostatniego są "Wolves Ov Siberia" i singlowy "God=Dog". W pierwszym wszak swojską, napędzaną blastami blackmetalową surowość przełamuje w połowie majestatyczne zwolnienie przy wydatnym udziale instrumentów dętych, w drugim - w parze z charakterystycznym pędem Behemotha, wzmocnionym na pohybel ludziom wiary obezwładniająco wręcz piekielnym growlingiem Nergala, idą liturgicznie brzmiące, gregoriańskie zaśpiewy, melodyjnie rockowy mostek z gitarową solówką czy wreszcie odpowiadająca jakby echem na słowa wokalisty, swoista repryza dziecięcego chóru z wprowadzającej do albumu miniatury "Solve".
Zobacz teledysk "God=Dog" Behemotha:
Frapująco rockowy klimat odnajdziemy za to w "Ecclesia Diabolica Catholica", od którego rozpoczyna się dłuższy pochód najlepszych utworów na płycie. We wspomnianej kompozycji powracają męskie chóry, pojawia się wyjątkowo strzelista solówka, a całość wieńczą subtelne, melodyjne dźwięki gitary akustycznej gęstniejące z każdą mijającą sekundą w diaboliczne crescendo, w którym grad blastów Inferno zdaje się nie mieć litości dla 17-osobowej orkiestry pod batutą Jana Stokłosy o filmowej, wagnerowskiej podniosłości kojarzonej dotąd raczej z Therion czy Septicflesh.
Behemoth w wideoklipie "Wolves Ov Siberia":
Mariaż tradycji i postępu słychać też doskonale w "Angelvs XIII", w którym blackmetalowe tremolo-tornado z obowiązkowym blastem ustępuje miejsca progresywnemu wręcz graniu, spajając tym samym gatunkowy konserwatyzm z ambicją artystycznego wyżycia się.
Jeżeli "Lucifer" z albumu "Evangelion" (2009 r.) czy "O Father O Satan O Sun!" z "The Satanist" miały swój zaskakujący walor, cóż w takim razie powiedzieć o posępnie nastrojowym, melancholijnie eterycznym "Bartzabel" o wybitnie rockowej melodyjności, ze śpiewanym czystym głosem refrenem ("Come unto me Bartzabel"), od którego uwolnić może nas już tylko zabieg lobotomii. Czuć w tym odwieczną fascynację horror rockiem Danzig, ale i ukłon w stronę bardziej współczesnych, szwedzkich grup w rodzaju Tribulation czy Ghost, a także echa projektu Me And That Man. Bardzo przekonujący eksperyment.
Behemoth i "Bartzabel":
Marszowy początek to sygnał do nadejścia ponadsześciominutowego, najdłuższego na płycie "Havohej Pantocrator" - obok "Bartzabel" najbardziej nastrojowego utworu w całym zestawieniu, którego ogólna aura i dostojna praca bębnów nieodparcie kojarzą mi się z hymnami Bathory z przełomu lat 80. i 90.
Na swój sposób równie chwytliwie wypada ciekawy "If Crucifixion Was Not Enough", z wyeksponowaną sekcją rytmiczną, podkręceniem obrotów w środkowej części i domknięciem tej trzyminutowej kompozycji fajnie, (post)apokaliptycznie wybrzmiewającą gitarą. Orion i Inferno odgrywają też prominentną rolę w "Rom 5:8" - jednym z tych utworów, gdzie zgadza się właściwie wszystko, od różnorodnych wokali przez kroczącą partię środkową po niemiłosierną gitarowo-perkusyjną chłostę.
W wielowymiarowym (a i być może nieco przeładowanym) "Sabbath Mater" z kolei d-beat na miarę XXI wieku - na tle czystego, chóralnego śpiewu - stanowi pomost łączący dychotomiczny skądinąd podział ciężaru i kakofoniczngo wręcz rozpędzenia, podsumowanego przysadzistą kodą.
Poza ubranym w donośnie orkiestracje i zaskakująco żwawo brzmiącym zakończeniu płyty dwuminutowym (i chyba jednak nie do końca spełniającym swe zadanie w kontekście całego materiału) "Coagvla", pozostaje jeszcze "We Are The Next 1000 Years", który - w przeciwieństwie do utrzymanego w tożsamym klimacie "Wolves Of Siberia" - pomimo zaklętego w nim potencjału wściekłej przebojowości i prostoty, już w połowie pada niestety ofiarą niezrozumiałego dla mnie zjazdu z pagórków w guście "Dunkelheit" Burzum.
Wielu uznało już, że "I Loved You At Your Darkest" to album z gatunku "przejściowych", konieczny krok ku czemuś, co pełnię swych barw pokaże dopiero w przyszłości. Prawdę mówiąc, nie odbieram tego w ten sposób. Odnoszę raczej wrażenie, że Behemoth nadal rozwija się własnym tempem w oparciu o ciągłą ewolucję.
Przy potężnej marketingowej maszynerii zaprzężonej w ogólnoświatową promocję "I Loved You At Your Darkest" i jawnie konfrontacyjnego charakteru zespołu, największy paradoks polega bowiem na tym, że choć spoglądający ze szczytu Behemoth z powodzeniem stara się wielce, by nie utknąć w pułapce samozadowolenia i fałszywego komfortu, nigdy - co doskonale tu słuchać - nie robi tego na pokaz.
Behemoth "I Loved You At Your Darkest", Mystic Production
8/10