Recenzja Barry Gibb "In the Now": Rodzinna podmianka
Paweł Waliński
Nowy album jedynego żyjącego Bee Geesa to rzecz może nie wspaniała, ale z pewnością zacna i szlachetna. I rodzaj podróży w czasie.
Ciężko się nadziwić, ale to dopiero drugi solowy album Barry'ego. Gdybyście jakimś cudem nie wiedzieli, kto zacz, chodzi o tego najładniejszego i zarazem obdarzonego najbardziej zębicznym uśmiechem Bee Geesa, który poza działalnością w rodzinnej kapeli nagrywał również choćby takie szlagiery, jak "Woman in Love" z Barbrą Streisand. Pierwsze solowe nagranie Gibba, "Now Voyager" jest moim równolatkiem, ukazało się 32 lata temu. Dodatkowo to pierwszy zupełnie nowy materiał, jaki Gibb nagrał od czasu wydanej w 2001 roku ostatniej płyty Bee Gees, "This Is Where I Came in". Gratka więc dla fanów artysty niemała.
Dlaczego tak długa przerwa między ostatnią solówką i ostatnim albumem nagranym z braćmi? Maurice i Robin odeszli odpowiednio w 2003. i 2012 roku, co - jak sam mówił w wywiadach - skutecznie odebrało Barry'emu ochotę i ambicję, by jeszcze kiedykolwiek cokolwiek nagrywać. A jednak! Impulsem do stworzenia "In the Now" stała się dla Bee Geesa znów współpraca rodzinna. Tym razem z jego synami: Stephenem i Ashleyem. Tercet chciał wejściowo nagrać płytę w klimacie country i bluegrassowym, jednak wytwórnia zasugerowała, że problemem będzie kojarzonego z disco i popem artystę wepchnąć do gatunkowych rozgłośni radiowych zajmujących się muzycznym kowbojstwem. W efekcie inspiracje country'owe i deklarowana przez Gibba miłość do Bruce'a Springsteena (uczciwie: słychać ją, ale bardzo umiarkowanie) została przepuszczona przez popowy filtr. Z całkiem fajnym efektem.
Na "In the Now" nie znajdziemy więc wbrew oczekiwaniom disco, do którego należy wdziać skórzane spodnie i przy którym można kroczyć ulicą śpiewając "A-a-a-aaaaa", ale wymierzony w dojrzałego (i nostalgicznego) słuchacza pop, faktycznie nierzadko ocierający się o country. Gibb nie nadużywa też swojego firmowego falsetu. Śpiewa oczywiście wysoko, z charakterystyczną barwą i manierą, co dla jednych będzie plusem, a dla innych okaże się barierą nie do przejścia. Ważne jednak, że wraz z synami artysta nagrał dużo naprawdę eleganckich, ładnych piosenek.
Wielka sztuka to oczywiście nie jest, przeciwnie - "In the Now" jest lekkie, jak pierzynka z bitej śmietany, niewymagające, relaksujące. Synom Gibba nieźle udało się wejść w buty jego nieżyjących braci, co daje o sobie znać w pięknych wokalnych harmoniach i solidnych kompozycjach. Za takie "Diamonds" choćby, niejeden popowy wykonawca dałby się pokroić. Na dobrą sprawę blisko tu ostatnim, balladowym dokonaniom Bee Gees. Produkcja jest oczywiście bardzo bezpieczna, żadnych niepotrzebnych fajerwerków, ale w kontekście takiej muzyki robi robotę. Trochę tu barokowego popu, trochę ukłonów do soulu, trochę gitar i harmonijek spod kowbojskiego kapelusza oraz (nieprzesadny) domiar bluesa i rocka.
Fajne są takie historie. Trochę na modłę amerykańskiego filmu. Człowiek przygnieciony osobistą tragedią i stratą porzuca zawód czy pasję, wycofuje się z gwiazdorskiego świata, a potem, nieoczekiwanie, pod wpływem jakiegoś impulsu, zazwyczaj pochodzącego od osób trzecich, wraca w glorii i chwale. Tu może nie ma szczególnej glorii i chwały, ale jest szlachetna prostota i przyzwoitość. Fajnie, że synowie namówili Barry'ego do nagrania tej płyty. Jego nieodżałowani bracia z pewnością nie przewracają się w grobach. Przeciwnie, patrzą z uśmiechem akceptacji, każdy ze swojej chmurki.
Barry Gibb "In the Now", Sony Music Poland
6/10