Recenzja Bad Light District "Science of Dreams": Śnienie sennych snów

Paweł Waliński

Nie wiem skąd w polskim narodzie taka sympatia dla post-rocka. Wiem za to, że to przez nią głównie Bad Light District jest mniej udanym projektem, niż mógłby być.

Okładka płyty "Science of Dreams"
Okładka płyty "Science of Dreams" 

Najpierw: kto za tym stoi? A Michał Smolicki, perkusista New York Crasnals. Potem: czy to debiut? Nie, już trzeci longplay. Czy warto? I tak, i nie. Bo to nie album dla każdego. I nie mam na myśli, że oto Bad Light District robią muzę tak dobrą, że poznają się na niej tylko fani Scotta Walkera i ci, co do jazdy na rowerze puszczają sobie Mortona Feldmana. Nie. Płyta jest po prostu tak blisko średniej półki post-rockowej menażerii, że trzeba albo wzorem jurorów "Must Be the Music" (o czym przekonują zwycięzcy ostatniej edycji) kompletnie nie znać takiego grania (a to się nie godzi), żeby tu cokolwiek odkryć. Albo być post-rocka tak oddanym fanem, żeby jak zdziczałe zwierzę rzucać się łakomie na wszystko z taką nalepką.

Wedle zawartych na stronie zespołu zapowiedzi, spodziewałem się dużej dawki nowofalowego grania. Usłyszałem je na początku, w pierwszym numerze na albumie. Było fajnie, ale w drugim sprzedali mi już motorykę dance punka, której nadreprezentacja jeszcze kilka lat temu była zmorą polskiej sceny niezależnej. Potem następuje snuj. Snuj, czyli wrażenie, że wszystkie numery po sobie są do siebie łudząco podobne, że patent jest jeden, dosyć prosty i panowie eksploatują go jak Turek Maura. Nie pomagają wokale. Skoro BLD odwołują się do nowej fali, spodziewałem się właściwych jej zapiewań, śpiewania (nieznośnie, albo pięknie - wedle woli niepotrzebne skreślić) egzaltowanego, manierycznego, rozpiętego między jakimś Bono, czy McCullochem, a - nie przymierzając - Nikiem Fiendem. Nic z tego. Wokale mają tu dynamikę, wyraz i barwę rodem z "Division Bell" Pink Floyd. A że PF było zespołem, któremu udała się tylko jedna płyta i to w czasie, kiedy w zespole był jeszcze jedyny w jego historii zdolny twórca (czyli debiut), to...

Są na tej płycie fajne momenty, jak prawie Swansowe w sekcji "Niehalo". Widać, że muzycy grać potrafią - tu zarzutów brak. Sęk w tym, że może za bardzo chcą grać to, czego sami za dużo słuchają. Bo ani nic ta płyta nie wnosi do grania nie-rockowych struktur na rockowym instrumentarium, czyli do post-rocka. Ani nie ma ciężaru gatunkowego i zręczności (i tak dla mnie przehajpowanego) ostatniego Solstafira. Zimniejszej nowej fali też jest pełno - wystarczy popatrzeć za wschodnią granicę, gdzie takiej muzyki wciąż tworzy się masę. Więc o co BLD chodzi? No, właśnie nie do końca wiadomo. Uczepiłbym się też produkcji, która brzmi tak, jakbym wyszedł spod prysznica z zatkanym uchem. Tego typu granie powinno aż tryskać przestrzenią, a przez nią zdaje się, że zespół siedzi gdzieś w małym podziemnym pomieszczeniu i sobie plumka. To wiele tej muzyce odbiera.

Nie zwalajmy jednak wszystkiego na gałki. Rzemiosło jest, momenty są, ale brakuje jakiejś wartości dodanej. Czegoś absolutnie i wyłącznie własnego, swoistego, idiosynkrazji jakiejś. Bo to, co tu słyszę, to póki co zręczny - ale jednak - konglomerat wszystkiego z gatunku i okolic. A jeśli wszystkiego, to niczego. Choć przy kompozycji takiej, jak "Yesterday's Snow" i ośmiominutowym "Spiritual Machines" w swoich sądach bardzo mocno mięknę, to jednak trzeba tu włożyć jeszcze dużo pracy. Nie wykonawczej - tu jest wszystko ok. Ale koncepcyjnej na pewno.

Bad Light District - "Science of Dreams", wydawnictwo własne

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas