Reklama

Recenzja At The Gates "At War With Reality": Entuzjazm neofity

Ewenement. Rzadko zdarza się, by powrotne albumy wypadały równie świeżo i wiarygodnie co "At War With Reality", nie będąc przy tym ani fasadową woltą, zgrywaniem małolatów, ani ordynarną jazdą na sentymentach.

Choć istnieli zaledwie sześć lat, bez ich udziału współczesna scena metalowa byłaby jak Messi bez Iniesty - pozbawiona ostatniego podania. Pierwsza od blisko 20 lat płyta szwedzkiego At The Gates, która nigdy nie miała się ukazać, stała się najważniejszym powrotem 2014 roku.

Pomysł sprzed lat był tyleż prosty co genialny: połączyć thrashowe riffy Slayera z ekstremalnym brzmieniem święcącego triumfy death metalu i udręczonymi wrzaskami Tomasa Lindberga oraz - a może przede wszystkim - skandynawską melodyjnością, która u Szwedów wydaje się być cechą wrodzoną.

Reklama

Patent ów, doprowadzony do perfekcji na kanonicznym dziele "Slaugher Of The Soul" z 1995 roku, uczynił At The Gates (którzy, pozostawiając wszystkich w stanie szoku, rozpadli się zaledwie rok później) nie tylko niedościgłym wzorcem tzw. goeteborskiego brzmienia (melodyjnego death metalu, którego szlakiem podążyli In Flames i Dark Tranquillity oraz dziesiątki innych), ale i akuszerami (jak określa to w swojej książce "Szwedzki death metal" Daniel Ekeroth) retro thrashu na czele z Carnal Forge, Hatesphere czy The Crown, i - głównie po drugiej stronie Atlantyku - metalcore'u, którego okupujący notowania Billboardu przedstawiciele (w tym Killswitch Engage, Bullet For My Valentine, All That Ramains czy Shadows Fall) do dziś biją pokłony przed At The Gates. Tyle historia.

W nieprzemijającym blasku pomnikowego "Slaughter Of The Soul", gdy tuż po (wyłącznie koncertowej i doraźnej) reaktywacji w 2007 roku, muzycy z Goeteborga zarzekali się, że "nagranie nowej płyty nie miałoby sensu", ich słowa brzmiały bardzo racjonalnie. Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że zmiana zdania przez Szwedów była błędem. "At War With Reality" okazuje się bowiem odosobnionym przykładem na to, że mierzenie się z (własną) i - zdawałoby się nietykalną - klasyką gatunku oraz oczekiwaniami fanów może znaleźć wspólny mianownik ku satysfakcji obu stron, stając się godnym następcą swojego wielkiego poprzednika. Jak to możliwe?

Po pierwsze, na swojej piątej płycie Szwedzi nie odcięli się od przeszłości, mało tego, deklarowali oldskulowe podejście do rzeczy i obietnice te spełnili z nawiązką w draśniętym, jedyną w swoim rodzaju, depresyjną melodyką "Death And The Labyrinth", przebojowych jak sam "Blinded By Fear" sprzed 19 lat numerach "The Head Of The Hydra" i "At War With Reality" czy mroczniejszym "The Circular Ruins" i intensywnym "Conspiracy Of The Blind" spod znaku równie cenionego albumu "Terminal Spirit Disease" (1994 r.). Produkcja z "Fredmana", jak za dawnych lat, mogła tu tylko pomóc, mimo iż brzmienie bębnów (porównuję z ostatnim The Haunted) wypada dość płasko.

Po drugie - grają tu w sposób zdecydowanie mniej oczywisty i nie tak prosty jak na "Slaughter...", o czym przekonuje choćby rozbudowany, opatrzony świetną solówką Andersa Björlera i podkreślony zwolnieniami na początku i końcu "The Book Of Sand (The Abomination)" czy tylko z pozoru spokojniejszy "Heroes And Tombs", w którym wprawny słuchacz niebezpodstawnie dostrzeże kurs na "południe od nieba" i pustynne miraże "Seasons In The Abyss".

A skoro jesteśmy już przy Slayerze, oczywistym hołdem kwintetu z Goeteborga dla Zabójcy z Huntington Park są poprzedzona dla zmyłki rozmarzonym, instrumentalnym "City Of Mirrors" thrashowa kompozycja "Eater Of Gods", a przede wszystkim klasyczny pocisk w postaci niespełna trzyminutowego "Upon Pillars Of Dust", z arsenału, z którego Jonas (bas), drugi z bliźniaków rodu Björler, czerpał ostatnio pełnymi garściami na "Exit Wounds" The Haunted.

Niepokojąco robi się także w pogłębiającą koncept ("realizm magiczny") i opatrzonym melodeklamacją "Order From Chaos", choć sam utwór wydaje się odstawać nieco od pozostałych, oraz najdłuższym na całej płycie "The Night Eternal", w którym neoklasyczne gitary z jednej strony sytuują ten numer gdzieś w sąsiedztwie Metalliki z "Ride The Lightning" (myślę tu raczej o "Fade To Black"), z drugiej - przez blackmetalowy wręcz sznyt całości - bliższe są temu, co znamy z dokonań Dissection.

Wreszcie po trzecie. W przeciwieństwie do niedawno recenzowanego przeze mnie na tych stronach In Flames, ich starsi koledzy po fachu ani na chwilę nie gubią własnej tożsamości w z góry skazanych na porażkę i dziejowy paradoks próbach naśladowania własnych, metalcore'owych wychowanków. Zwyczajnie nie udają.

At The Gates, grając z entuzjazmem godnym neofity, pozostaje zaimpregnowany na przejściowe trendy. I choć "At War With Reality" mody na melodyjny death metal pewnie nie wskrzesi, już dziś z radością umieszczam go pośród klasyki gatunku. Jeśli powroty, to tylko takie.

At The Gates "At War With Reality", Warner Music Poland

9/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: At The Gates | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy