Recenzja Artur Andrus "Sokratesa 18": Mały, ale wariat
Paweł Waliński
"Kartkę wywiesił ktoś na klamce / I były komentarze liczne / Tutaj mieszkają same samce / I wszystkie są charyzmatyczne". Andrus jest raczej antycharyzmatyczny. I w tym paradoksalnie cała jego charyzma.
Dawno, dawno temu Piotr Bałtroczyk, zapowiadając występ Andrzeja Poniedzielskiego, raczył stwierdzić, że ów artysta będzie "epatował inwalidztwem". Takie słowa doskonale sprawdziłyby się również wobec Artura Andrusa, który z pewnej nieporadności, czy - jak powiedziałoby młodsze pokolenie - lamusowatości, zrobił swój znak firmowy. Oczywiście jako stary lis, uczynił i czyni tak z pełną i świadomą przewrotnością, bo na polu może nie poezji (nie popadajmy w wysokie tony), ale wiersza satyrycznego, acz niepozbawionego refleksji oraz pewnej goryczy, trudno się z Andrusem ścigać.
We mnie, nie tak znowu zdolnym, ale entuzjastycznym wierszoklecie, rymowane parady Andrusa wywołują specyficzny rodzaj szacunku poznaczonego zazdrością (również za gościnny udział Czesława Mozila) realizującą się poprzez życzenia, by oto zdarzył mu się jakiś wypadek redukujący zdolności motoryczne dłoni.
Na "Sokratesa 18" zaskoczeń nie ma. "W puste patrzy szkło / zwierciadło bezradności / W barze barman co / nagrywa wszystkich gości / Kiedy zgaśnie bar / pryśnie nocy czar / Barman taśmy nie oszczędza / Kiedyś nagrał nawet księdza". A to wszystko z utworu "Stargard in the Night", andrusowskiej adaptacji szlagieru Berta Kaempferta. I właściwie wszystko jasne. Miniaturki nie dosyć, że epatują lekkością i humorem, to kryją odniesienia do współczesności, lokalności, ale i powszechników, którym patronować mogliby pojawiający się na płycie Dante, Machiavelli czy tytułowy Sokrates.
Leitmotivem całości są natomiast podróże. Co nie dziwi w przypadku kogoś, kto wszak "pił w Spale" i "spał w Pile". Zabiera nas więc Andrus a to do Włoch, a to do Japonii, a to do Starego Sącza, o którym zawsze myślałem, że jest to miejsce literackie i naprawdę nieistniejące. I na dobrą sprawę "Sokratesa 18" byłoby znakomitą lekturą wagonową, gdyby nie...
...fakt, że taka muzyka zazwyczaj ten ma feler, że nie do końca jest muzyczna. Prędzej stanowi usprawiedliwienie dla tekstu, a co za tym idzie, kiedy teksty już zmemoryzujemy, nie pozostaje nam wiele. Owszem, odpowiadający za praktycznie całą muzykę Łukasz Borowiecki zrobił tu dobrą robotę, pisząc znakomite tła, rozciągające się od poleczki, przez big beat, po jazz.
Jednak zdecydowanie nie jest to coś, co możemy śpiewać sobie na zmianę z "Nie odnajdzie więcej nas / ta sama chwila" podczas wakacyjnych dansingów dla seniorów w daczy nad jeziorem Gin pod Zgniłochą, gdzie ciotka zażywszy fruktów domowej produkcji spirytusowej, w kącie płacze za Zdzisławem o "urodzie centaura", który miast być jej kolejnym oblubieńcem, zniknął w okolicznych dorodnych szuwarach z tą Ireną, co ją kiedyś sąsiadka widziała, kiedy gorącym woskiem depilowała sobie górną wargę.
"Sokratesa 18" kojarzy mi się też z retro-obrazem międzywojennej świątyni gastronomii, gdzie jednej z panien niedogotowany rak, ratując się z patery, szczypcami uczepił się nosa, a której młody oficer starał się pomóc szablą, pozbawiając raka życia, a pannę połowy twarzy. Starcza to, a owszem, na absolutnie bezkolizyjną i pełną wybuchów śmiechu lekturę. Ale niekoniecznie widzę podstawę do powtórki, a już szczególnie wielokrotnej.
Jak to z takim materiałem bywa, chętniej wydałbym pieniądze na recital Andrusa, niż na odblaskowy krążek. Bo recital znaczy kultura, znaczy szacowny przybytek jakiś, teatr może nawet. Znaczy nie w dresie, a i pacha musi być na fest umyta. A zatem wryte w pamięć wspomnienie, bo jest taki sznyt w narodzie, że pach nie umywa co dzień. Tymczasem płyty słuchać mogę brudny. I brudny słucham. W brudzie tym jednak dusza mi szlachetnieje.
Artur Andrus "Sokratesa 18", Mystic
6/10