Recenzja Artur Andrus "Cyniczne córy Zurychu": Ocalić folię śniadaniową

Paweł Waliński

Literacko świetny jest tu nawet aliteracyjny tytuł. Wgłąb płyty tym lepiej. Przy czym muzyczna płyta to do końca nie jest.

Artur Andrus jest kompletnie niedzisiejszą wysepką elegancji i fasonu
Artur Andrus jest kompletnie niedzisiejszą wysepką elegancji i fasonu 

Bo sednem "Cynicznych cór Zurychu" są oczywiście na poły poetyckie, a na poły kabaretowe teksty Andrusa. O muzyce starczy powiedzieć, że podobnie jak we wzorcach z Sevres, czyli w tym przypadku Kabarecie Starszych Panów i Piwnicy pod Baranami, akompaniament do andrusowskich tekstów jest znakomity. Napisany, jak w przypadku "Myśliwieckiej" przez duet: Łukasz Borowiecki - Wojciech Stec, ściele się od brzmienia podwórkowych kapel warszawskiej Pragi, po szlachetniejsze tradycje operetki, czy dźwięków wyjętych z sal balowych z przełomu wieków. Wokalistą Andrus oczywiście nie jest. Głosu i rzemiosła starcza mu zaledwie na tyle, żeby w większości przypadków nie zafałszować. Znów bardziej para się melodeklamacją, niźli śpiewem per se. To wszystko jednak i tak tylko akcydensa, bo główną rolę tu nie muzyka, a literatura.

Że Andrus jest mistrzem bon motu, zabaw językiem, że powiedzieć o nim "współczesny Leśmian", to na tym polu zaledwie delikatna przesada - wiemy od dawna. Tu nic absolutnie się nie zmieniło. Nadal czaruje niebywałymi, nierzadko absurdalnymi zestawieniami, galopadą samobójczych wręcz metafor. Tu i ówdzie wyzierają wątki nieśmiało hipertekstualne. Tu i tam Andrus mierzy nas z purnonsensem. Największą jednak jego mocą jest chyba to, że gdy literacko trochę nam już odlatuje, potrafi wszystko sprowadzić do ziemi jakimś prozaicznym Pasłękiem (jeśli Pasłęk nie jest prozaiczny - przepraszam pasłęczan), trawestacją klasyka (choćby Leszka Millera), odrobiną prowincjonalnej erotyki.

Andrus pięknie bawi się też wywracając do góry nogami porównania i związki frazeologiczne, które na pozór tak wrosły w język, że nie idzie ich ruszyć, nie mówiąc o obaleniu. Bawią też odniesienia do piosenek, które dobrze znamy, jak choćby do "Historii jednej znajomości" Klenczona w "Babie na psy": "Pies ma więcej błysku/i polotu niż mężczyzna./"Głos Wybrzeża" nosi w pysku,/choć to Lubelszczyzna". Absurd lśni jak złoto w szancie o pachnącym rybą narciarzo-marynarzu: "Caryco mokrego śniegu/ratrakiem płynę do ciebie pod prąd". Highlightem płyty jest jednak numer tytułowy, gdzie a to w bollywoodzkim klimacie, z wokalem godnym pijanego muezina, Andrus wyśpiewuje historię o sześciu córach starego Turka, które w swojej zaradności postanowiły wymknąć się spod pieczy ojca i wyjechać ze Stambułu do Zurychu, by wyjść za Szwajcarów. Szkoda by jednak zdradzać pointy - starczy stwierdzić, że córy Turka czekał zgoła inny los, niż polskie modelki - bohaterki kasztanowej afery - w Dubaju.

Płyta Andrusa rozśmiesza, rozczula. Smaczków literackich jest na niej takie zagęszczenie, że chciałoby się autorowi podać stoperan. Przy czym każdy absurd i plugastwo potrafi Andrus tak zawoalować, że zdałoby się, że nawet namiętne pocałunki rozdziela nasz poeta przez folię śniadaniową. I dobrze, bo w czasach, kiedy przekaz musi być mocny, czy nawet ekstremalny albo szokujący, Andrus jest kompletnie niedzisiejszą wysepką elegancji, fasonu i szlachetnego retro. Dobrze również dlatego, że gdyby nie on, to kto by tę folię śniadaniową kupował?

Artur Andrus "Cyniczne córy Zurychu", Mystic

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas