Reklama

Recenzja Annie Lennox "Nostalgia": Spieszyć się zupełnie nie ma powodu

To trzecia po Barbrze Streisand i Lady Gadze z Tonym Bennettem płyta z coverami standardów, jaką recenzuję w ciągu miesiąca. Najlepsza.

Taka rozkmina. Po co robić cover? Albo kotletowo-zarobkowo-karaocznie, grając dany numer w miarę blisko oryginału. Albo kreatywnie - żeby wnieść coś od siebie, coś wtórnie zsemantyzować, podkreślić, uwypuklić, odczarować, zaczarować. W tym drugim przypadku mamy zwykle zmaganie na linii "fajność oryginału" (bo po co coverować złe numery?) versus "jakość wprowadzonych zmian" i "osobowość wykonawcy". Album Lennox to przede wszystkim epatowanie tym ostatnim. Niesamowicie skuteczne.

Bo w standardach, za które bierze się Lennox, szczególnych rewolucji nie ma. Większość numerów artystka śpiewa do bardzo minimalnych podkładów fortepianowych. Przy czym fortepian ewidentnie ustępuje jej pola, skutecznie zajmując drugi plan. Chórki, czy inne przeszkadzajki też nie pozostawiają złudzeń co do tego, gdzie ich miejsce i do kogo należą tu światła rampy. Przy okazji Gagi i Bennetta utyskiwałem, że Gaga nie radzi sobie głosowo, że nie doskakuje do poprzeczki. Annie Lennox przeskakuje poprzeczkę z nielichym zapasem. Warunki głosowe ma przecież przeogromne, a przy tym barwa głosu Szkotki jest jakby oddzielna, niepodobna do innych wokalistek, zupełnie jej własna, idealnie rozpoznawalna. Jest też coś w sposobie, w jaki artykułuje kolejne słowa, w jej emisji. Chwyta bowiem nieważne jaki standard i za chwilę kompletnie nie wyobrażamy sobie go w innym wykonaniu. A wykonania to wcale nie jakieś galopujące, wcale nie przestrzelone. Równie oszczędne, co towarzyszące im instrumentacje. Siła tej płyty tkwi w prostocie i dźwiękowej uczciwości.

Reklama

Na playliście znajdziemy największe możliwe standardy, jak choćby "I Put a Spell on You" Screamin' Jaya Hawkinsa, "Moon Indigo" Duke'a Ellingtona, "Summertime" Gershwina, czy "Georgia on My Mind" Gorella i Carmichaela. Wszystkie te numery były śpiewane przez legiony fantastycznych wokalistów i wokalistek. Mierzyć się z nimi to albo śmiałość, albo głupota. Ale jeśli ma się do dyspozycji narzędzie takie, jakim operuje Lennox, wydaje się, że śpiewanie wszystkiego tego jest jakąś dziecięcą igraszką. Nie znajdziecie tu cienia wysiłku, nietrafionej nuty, przykrywania czymkolwiek braku umiejętności. Lecz oczywiście za to wszystko jest cena. Numery są na tyle odarte z aranżacji, a akompaniament tak minimalny, że przesłuchanie z uwagą całości jest nie lada wyczynem. Może w kawałkach? Może w trakcie jakiegoś recitalu, gdzie i wzrok byłby zajęty? Może (tak, naprawdę to powiedziałem) jako soundtrack do eleganckiej kolacji?

Nie zmienia to faktu, że zestawiając tę płytę z barokowym bogactwem ostatnich duetów Streisand oraz nieporadnością Gagi na płycie z Bennettem, w ciemno wybieram ten właśnie album. Choć jestem zły jak nie wiem co. Bo w miejsce tych szlachetnych, ale zawsze coverów, wolałbym płytę autorską. Najchętniej tak znakomitą jak jej pierwsza solowa. Ale, sądząc po ostatnich wypowiedziach Lennox, w których deklarowała, że "obecnie mniej, to więcej" i zważywszy na stan jej konta (Wikipedia podaje, że to okolice 30 milionów funtów), na to będę musiał sporo poczekać. Bo kto, jak kto, ale Ona akurat spieszyć się zupełnie nie ma powodu.

Annie Lennox "Nostalgia", Universal Music Polska

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Annie Lennox | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama