Recenzja Anderson .Paak "Malibu": Czerni czar

Krzysztof Nowak

Albumy takie jak chociażby "To Pimp a Butterfly" Kendricka Lamara czy "Black Messiah" D'Angelo doczekały się więcej niż godnego następcy. "Malibu" Andersona .Paaka nie czerpie z przepastnych archiwów czarnej muzyki, tylko uosabia ją w każdej sekundzie, tu i teraz hipnotyzując bogactwem dźwięków i skłaniając do refleksji.

Potrzebujemy takich artystów i potrzebujemy takich albumów
Potrzebujemy takich artystów i potrzebujemy takich albumów 

O takich artystach jak .Paak kręci się wysokobudżetowe, motywacyjne filmy, które chwytają za serce i ściskają je aż do bólu. Lata mocowania się, by zaistnieć na rynku muzycznym, praca na plantacji marihuany, wreszcie bezdomność wraz z żoną i małym synkiem, a to przecież tylko niektóre z wydarzeń, jakich doświadczył Kalifornijczyk. Karta się jednak odwróciła: w 2015 roku niewielu przebijających się do świadomości słuchaczy twórców dostało tyle wsparcia i oklasków za kolejne utwory. "Malibu" miało być krążkiem, który nie zawiedzie rozpalonych oczekiwań - i nie zawiodło. Tak znajduje się swoje miejsce w podsumowaniach rocznych po wydaniu albumu w styczniu.

Słuchając nowego wydawnictwa Andersona, można się złapać za głowę i zapytać: to naprawdę ten sam facet? Pal nawet licho materiały wydawane pod zupełnie innym pseudonimem (Breezy Lovejoy). Samo odpalenie po sobie "Venice" i "Malibu" daje wrażenie podróży z jednego świata do drugiego. W pierwszym partie elektroniczne są na porządku dziennym, zdarzają się nawet niemalże trapowe fragmenty, w drugim eksperymenty na żywym organizmie możemy odnaleźć głównie w kończącym album kawałku "The Dreamer". Świeżo upieczony reprezentant Aftermath Entertainment nie stoi już w rozkroku, jeśli chodzi o kwestie muzyczne, za to świadomie bawi się wokalem, eksponując jego niejednoznaczność. W sposobie, w jaki ujarzmia kolejne produkcje łatwo doszukać się naleciałości raperskich. Niejeden nawijacz mógłby poczuć się zawstydzony, gdy  usłyszy nawijki w "The Waters" - po pięknie komponującym się z dźwiękami offbeacie pojawia się przyspieszenie, a przecież na takim zagęszczeniu łamią się języki i niewprawny raper ściele się gęsto. Za chwilę wkraczają kolejne utwory, a zawstydzenie zmienia się w myśl o szukaniu nowego zajęcia. Gospelowe zaśpiewy w "The Season". Charyzma w "Without You". Uspokojenie w "Room In Here". Anielskie "Water Fall". Zdarta wokaliza w "Come Down". Do wyboru, do koloru, podobnie jak w tekstach, które od pierwszych słów przekonują, że A.P. się ze sobą nie pieści i nie w głowie mu misterne tkanie autokreacyjnych, głodnych kawałków.

Podczepienie warstwy muzycznej pod pojemny neo-soul nie jest najgorszym pomysłem - jeśli oczywiście podejdziemy do tego pojęcia ze zdrową rezerwą. Można prowadzić akademickie dyskusje, czy takie "Am I Wrong" (stworzone we współpracy ze ScHoolboyem) nie sytuuje się już bliżej jednej z mutacji nowoczesnego disco? Albo czy pościelove "Silicon Valley" nie jest przypadkiem echem wspomnianych już raperskich inklinacji? A co zrobić z takim "Light Weight", z parkietową pulsacją, szeptami i dusznym połączeniem z "TPAB" K.Dota? Eklektyczność bywa tu porażająca, podobnie jak lista instrumentalistów i beatmakerów (warto zwrócić uwagę na ksywki). Nie strzępmy więc języka po próżnicy i dajmy się ponieść głębokim basom, lejącym się, ale nie przysypiającym perkom, zwiewnym clapom i miłującym melodię chórkom.

Przed dosłownie paroma dniami .Paak skończył trzydzieści lat. Składam mu zatem spóźnione życzenia urodzinowe: niech spadnie na niego deszcz banknotów w słonecznym Los Angeles. Potrzebujemy takich artystów i potrzebujemy takich albumów.

Anderson .Paak "Malibu", Empire Records

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas