Nowa bohaterka brytyjskiego show-biznesu śpiewa doskonale, jednak traci przy dłuższym przebywaniu z jej twórczością.
Z daleka Emeli Sandé co najmniej intryguje: w jej żyłach płynie zambijska i angielska krew, wychowywała się w Szkocji, studiowała medycynę, ma tatuaż przedstawiający Fridę Kahlo, a jako swoją inspirację wymienia m.in. Virginię Woolf. Jest ciekawie, prawda?
Na dodatek jeszcze przed płytowym debiutem, którym jest "Our Version Of Events", współpracowała z czołówką wyspiarskiego hip hopu i pisała piosenki dla takich wokalistek jak Cheryl Cole, Susan Boyle czy Cher Lloyd.
Po zapoznaniu się z "Our Version Of Events" nie mam wątpliwości, że Emeli Sandé jest ciekawsza niż jej album. Wokalistka sprezentowała słuchaczom balladowy pop karmiony soulem, nawiązujący m.in. do idolki Emeli - Alicii Keys, która zresztą gościnnie zaśpiewała w piosence "Hope".
Momentami robi się nieznośnie rzewnie - jak w przypadku utworów "Circus" czy "River" - na szczęście nie brakuje piosenek, których dynamiczna rytmika wespół z bezbłędnym wokalem Sandé ("Daddy", "Heaven") pomaga przebrnąć przez album bez zaziewania się na śmierć.
Emeli świetnie dobiera środki, nie ulega pokusie brnięcia w jałowe popisy, a talentem mogłaby obdzielić ze trzy przeciętne wokalistki pop; niestety, nie olśniewa samym swoim głosem. To nie jest tak unikatowa barwa jak w przypadku Amy Winehouse, Duffy czy Adele, ani tak czysta jak u Alicii Keys. Sandé maskuje ten fakt, starając się żonglować technikami śpiewania, co daje czasem oryginalny efekt ("Daddy").
Piosenki na "Our Version Of Events" mają potencjał, by stać się hitami, to się zresztą już dzieje. Gdyby rozebrać tę płytę na pojedyncze utwory, wyjdzie nam, że mamy całe zatrzęsienie eleganckich, nowocześnie wyprodukowanych numerów, które z powodzeniem mogą być singlami i hulać na listach przebojów. Jednak po złożeniu ich w całość, a recenzja dotyczy przecież albumu, skumulowane stężenie patosu, wspieranego smyczkami i chórkami, zbliża się do górnej granicy normy, a nawet ją przekracza.
Z albumem Emeli Sandé jest jak z Realem Madryt z minionych trzech sezonów, gdzie suma wybitnych indywidualności nie przekładała się na sukcesy drużyny. Na "Our Version Of Events" suma przebojowych utworów nie tworzy wyjątkowej, uwodzącej, zostającej na dłużej w głowie całości.
5/10
Warto posłuchać: "Mountains", "Daddy", "Lifetime", "Read All About It (Part III)"