R. Kelly "Black Panties" (recenzja): Robert chce ciasteczko

Nowy R. Kelly? Muzyka wyłącznie do przytulania się. I to z kimś, kto nie mówi dobrze po angielsku.

R. Kelly na okładce albumu "Black Panties"
R. Kelly na okładce albumu "Black Panties" 

Postaci Roberta Kelly'ego, określanego (również przez samego siebie) mianem króla r'n'b przedstawiać nie trzeba. To właśnie o takich głosach mówi się, że są "jedwabiste" i raczej nie podlega wątpliwości, że dzięki jedenastu nagrywanym od pierwszej połowy lat 90. płytach niejedna kobieta uwierzyła, iż "może latać". Oczywiście przez te lata artysta trochę odbiegł od sprawdzonej recepty, ale tym razem postanowił, żeby było jak kiedyś.

No i cóż, jest wolno, oleiście, ekstremalnie pościelowo i zupełnie profesjonalnie. Kelly, bez wątpienia wiarygodny jako pościelowy pełzacz, za mikrofonem okazuje się jak zawsze swobodny, ściskając i rozciągając słowa jak tylko sobie zażyczy, od zmysłowego i delikatnego śpiewania dochodząc do krzyku ("Shut Up"). To materiał miły dla ucha, dopięty na ostatni guzik (posłuchajcie tych wszystkich wokali z tyłu i producenckiej rutyny) i nijaki, zupełnie nijaki.

Fani oczekujący powrotu do przeszłości muszą nastawić się na użycie autotune'a, parę zupełnie współczesnych, nisko zawieszonych, strzykających hi-hatami bitów i przerysowany bardziej niż kiedyś, cokolwiek tępy seksizm. Nie to jest bolączką, ani skansenu, ani treści wprost z biuletynu dla skautów nikt po tym starym świntuchu nie oczekuje. Ale dobre piosenki by się przydały. A to jest czysto użytkowa pulpa do przepacania prześcieradeł. Pomijając dobrze obsadzonych raperów (Ludacris, 2chainz, Jeezy) i przekonujący duet z wysoko, nienachalnie śpiewającą Kelly Rowland, w pamięć zapadł mi chyba tylko ładny "Right Back" z powtarzanym jak mantra refrenem, fajnie wprowadzonymi smyczkami, wyklaskiwanym rytmem i wyczuciem. Swoją drogą tego ostatniego gdzie indziej zabrakło. "Cookie" ze swoim wracającym jak zły szeląg, komicznym "Mmmm, jak Oreo" i "Marry that pussy", gdzie kobiecy narząd wymieniony w tekście jakieś 50 razy porównany zostaje do bugatti, wprowadzają w świat białych garniturów, kapeluszy i delikatnych wąsików aż nadto groteski.

Cóż na koniec? Podobało mi się to, jak R. Kelly wybrnął ze swoich obyczajowych skandali, ostatnie płyty - czasem zaskakująco autorskie, emanujące świadomością własnej wartości - były mu najlepszymi adwokatami. "Black Panties" to raczej wpadka. "Zasługujesz na więcej, dziecino" - śpiewa w jednym z utworów gospodarz. Jako słuchacz chętnie bym odpowiedział: "Na dużo, dużo więcej tatuśku".

R. Kelly "Black Panties", Sony Music

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas