Prezydenci policzkują królów
Dominika Węcławek
Lil Wayne "Tha Carter IV", Universal
Po frustrującym "Rebirth" i połowicznie udanym "I'm Not A Human Being" Lil Wayne zaserwował danie główne - czwartego "Cartera". Nie tylko milionowa sprzedaż, ale i poziom tej płyty, powodują, że Wayne rośnie w oczach. Obecnie jest wielki.
Przynajmniej połowa słuchaczy hip hopu go nienawidzi. Wysyłają sobie zdjęcia artysty w damskich legginsach, przerzucają się linkiem do "Little Young" (profesorskiej lekcji jakiej młodym raperom udzielił Masta Ace z Edo G), szydzą ze skrzeczącego, zdeformowanego autotune'm głosu, pomstują na przedszkolne ich zdaniem gry słów. Prawdą jest, że amerykański rap od lat stąpa na granicy pastiszu, kabaretu i złego gustu, zaś Lil Wayne ma w tym spory udział. Albo może raczej - miał. "Tha Carter IV" to minimum wiochy, mnóstwo dobrych podkładów i niesamowitych linijek.
Zaczyna się od tego, do czego ten wykonawca zdążył przyzwyczaić. Gospodarz nie traci czasu, od razu bierze słuchacza w ogień wersów. W końcu, jak przyznaje, w jego klepsydrze nie przesypuje się piasek, tylko proch. Pierwsze pięć utworów to festiwal ofensywnych, kilkudźwiękowych melodyjek, bijących po uchu, synkopowanych perkusji i głębokiego basu. Lil Wayne ogarnia ten chaos jak trzeba. W końcu "karabin śpi po jego stronie łóżka" a kiedy "bit zostaje pobity, należy nazwać go samoobroną". Dobrą wizytówką tej części krążka jest singlowe "6 Foot, 7 Foot". Samplowanie Harry'ego Bellafonte najwyraźniej wychodzi producentom na zdrowie - po petardzie w postaci pitbullowego "Shake Senora", otrzymujemy kolejny klubowy pewniak. Raper wyciska podkład jak cytrynę. "Wiesz, że będę grał dopóki na stadionie nie wyłączą świateł / owoce mojej pracy, cieszę nimi, kiedy wciąż są jeszcze soczyste" - rymuje.
"Tha Carter IV" charakter zmienia wraz z "She Will", utworze brzmiącym jakby ktoś wziął się za ścieżki dźwiękowe do animacji Miyazakiego. Muzyka staje się bogatsza, emce mniej nakręcony. Chóry w świetnym "Abortion" robią wrażenie, zaś "So Special" z dobrym refrenem Johna Legenda, przestrzenią, warczącym basem, crunkową perkusją i pianinami na swój chory sposób jest po prostu ładne. "Widzisz, już się nie rżniemy, uprawiamy miłość / ona jest na czubku mojego języka, na kubeczkach smakowych / jest moją pszczółką, tak, bzyk bzyk / a teraz się czochram i drapię, to ten love bug" - nawija raper. Przypomnijmy, "love bug" to nie jedynie upierdliwy owad, ale też wirus komputerowy, który spowodował 6 bilionów dolarów strat. Lil Wayne dobrze kombinuje, druga połowa jego najnowszej fonograficznej propozycji sprawdza się jeszcze lepiej i tylko gadanie pod gitarę akustyczną w "How To Love" można było sobie darować.
Krążek (w wersji innej niż deluxe) kończą dwa rarytasy, ostateczny dowód wayne'owej supremacji. "President Carter" to czysty rapowy zen, podparty błyskotliwym, świetnie wyjętym cutem. Słucha się tego tak dobrze, że od razu wiadomo, iż z reelekcją problemów raczej nie będzie. "It's Good" jest z kolei plaskaczem od niechcenia wymierzonym Jayowi-Z. Takie czasy, że prezydenci mogą sobie pozwolić na policzkowanie królów.
To by było na tyle. Osoby przywiązane do założeń hip hopu z lat 90. mniej ode mnie, mogą podwyższyć ocenę końcową o jedno oczko. Ale i tradycjonaliści powinni się z "Tha Carter IV" zmierzyć. Mało tu błaznowania, dużo porządnej roboty. Skoro najgorszą rzeczą na płycie okazuje się gościnna zwrotka Jadakissa, znaczy to, że naprawdę jest bardzo dobrze.
8/10