Pomaluj mój świat. Na niebiesko

Łukasz Dunaj

Baroness "Blue Record", Relapse

Okładka "Blue Record" Baroness
Okładka "Blue Record" Baroness 

Poprzedni, czerwony album Baroness ("Red Album", wydany w 2007 roku) uderzył znienacka, zwiastując narodziny nowej gwiazdy postmetalu. Ale wytykano też młodej grupie debet, zaciągnięty na konto Mastodon. Po "Blue Record" zewsząd słychać już tylko brawa, a dług został wspaniałomyślnie przez krytyków umorzony.

Z podejrzliwością podchodzę do płyt, które zbierają same entuzjastyczne recenzje. Szukam spisku, wietrzę zmowę, zastanawiam się po cichu, kto za to zapłacił. Kiedy wysłuchałem "Blue Record", po trzykroć, zaczerwieniłem się ze wstydu. Bo to po prostu jest wybitna płyta. Przestałem analizować, czy aby na pewno należy się jej tytuł albumu roku 2009 (wg amerykańskiego magazynu "Decibel" owszem) i dałem się ponieść muzyce.

A ta rozkosznie płynie, lawirując między zwiewnymi, akustycznymi miniaturami, potężnymi hardrockowymi wymiataczami i psychodelicznymi odlotami. Baroness już na poprzednim krążku miało to nieuchwytne coś. "Red Album" intrygował, momentami zniewalał, ale wrażenie obcowania z "młodszym bratem Mastodon, który też już coś umie" było zbyt dojmujące, by popaść w zachwyt bez poczucia winy. Nowe dzieło czterech Amerykanów to już w pełni autorska wypowiedź. Z pewnością nie zrodzona w próżni, bo nawet brudnym uchem można wychwycić ślady pozostawione tu i ówdzie przez Neurosis, ale i Led Zeppelin czy nawet Rush. W niczym to jednak nie umniejsza oryginalności i odświeżającej pasji, którymi emanuje ten krążek.

Problemem większości dzieł wyrosłych z postmetalowego rdzenia jest niejako programowa monotonia. Ciągnące się w nieskończoność utwory, pełne rozlewających się gitarowych pasaży i minimalistycznej rytmiki to strawa powszednia wyznawców gatunku. Baroness odrzucili zbędny balast stylistycznych ograniczeń. I pewnie między innymi dlatego ich nowa płyta brzmi tak świeżo i energetycznie. Pełne doskonałych, mięsistych riffów i brawurowej pracy bębniarza numery, sąsiadują z momentami wyciszenia, zadumy, ale cały czas mam wrażenie obcowania ze spójną całością.

"Blue Record" pomyślana jest jako płyta, a nie zbiór przypadkowych 12 piosenek, które mogą istnieć swobodnie jako wirtualne empetrójkowe byty. Oprawa graficzna, układ utworów, dramaturgia... tu wszystko jest dogłębnie przemyślane, ale nie robi wrażenia sztucznie wykoncypowanych puzzli dla muzycznych erudytów. Nie przeszkadza to cieszyć się tak porywającymi kompozycjami, jak "Swollen and Halo", "A Horse Called Golgotha", "The Sweteest Curse", czy "War, Wisdom and Rhyme". Tylko te cztery kawałki są lepsze niż całe "Crack The Skye" Mastodona. Uczeń przerósł mistrza? Myślę, że raczej wybrał inną uczelnię. Bardziej swobodną i liberalną w podejściu do muzycznej materii.

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas