Kibicuję tym, co nigdy nie pogodzą się do końca z mariażem amerykańskich ulic i europejskich parkietów. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Diddy-Dirty Money to na tym polu bardzo kulturalna, inna od wszystkich propozycja.
Tego faceta lubić nie sposób, niezależnie od tego czy każe nazywać się Sean Combs, czy Puff Daddy, czy też w końcu Diddy. Arcysłaby raper bez najmniejszego zażenowania kupujący sobie wersy u lepszych, producent, który zatarł różnice między samplowaniem i coverowaniem, a do tego biznesmen bezceremonialnie wykorzystujący swoich przyjaciół nawet po śmierci. Nic to, takie mamy właśnie w Ameryce normy.
Ale Combs na swoim podwórku sprawdził już wszystkie zabawki i zerka śmiało za ocean. Sprowadza sobie na imprezy technohouse'owych Simian Mobile Disco, nagrywa remiksy z brytyjskimi artystami grime, buja się na linii Ibiza-Berlin. To wszystko po Diddy-Dirty Money rzecz jasna słychać. Gospodarz dobrał sobie dwie wokalistki, wymyślił emocjonalny koncept zbliżony do nieszczęsnego "808s & Heartbreak" i poszedł w euro-tango. Jak wypadł? Przynajmniej dwa razy lepiej od Black Eyed Peas. Kto wie czy nie nagrał najlepszej płyty w swojej często i gęsto żenującej karierze. Bo najciekawszą to już na pewno.
"Last Train To Paris" nie jest produkowane bynajmniej przez Guettę, Swedish House Mafię i Calvina Harrissa. Dominują Jankesi - od najzdolniejszego ucznia Timbalanda, czyli Danja, przez kojarzonego z Wyclefem "Wondera" Duplessisa po Swizz Beatza. Rzemieślnicy nie dostali jednak wolnej ręki. Skurczybyk Diddy wymusił konfrontację różnych metod działania i uzyskał interkontynentalną całość.
Są więc soulowe sample (ciekawostka, ten w świetnym "Someone To Love Me" pochodzi od grupy matki Whitney Houston), amerykański aranżacyjny patos i mosleyowskie perkusje przypominające skrzyżowanie wojskowej defilady z odgłosami dobijania się do drzwi. Ale z drugiej strony prym potrafi wieść prosty, repetytywny minimalistyczny rytm, syntezatory pobrzmiewają electro, sporo numerów podszyto housem. Groove jest zdecydowanie biały, suchy. A że do tego gospodarz wiedziony wyraźnym kompleksem Westa przegonił przez album plejadę gości, m.in. słabo wykorzystaną Grace Jones, traktowanego (nie wiedzieć czemu) jako wielką nadzieję hip-hopu Wiza Khalifę i pewniaków pokroju Ushera, T.I.'a, Ricka Rossa czy Lil Wayne'a całość okazuje się zupełnie strawna. Numery jednostkowe - choćby trafnie określany mianem kosmicznego disco "Strobe Lights", czy londyńsko-nowojorski "Hello Good Morning" mogą zaś zdrowo wymęczyć mięśnie karku. Bujają głową słuchacza rapu w sposób inny, niż jest do tego przyzwyczajona.
7/10