Piąty od Słońca, pierwszy na Ziemi

Atheist "Jupiter", Metal Mind Productions

"Jupiter" to najbardziej ekstremalne dokonanie Atheist
"Jupiter" to najbardziej ekstremalne dokonanie Atheist 

Przy zachowaniu kosmicznej biegłości, ślepej wierze w zbawczą moc warsztatowej zręczności potrafią oprzeć się tylko nieliczni; ci, którzy nie muszą już niczego udowadniać. Jednym z nich jest amerykański Atheist, który na powrotnym albumie "Jupiter", nie tylko zadał kłam powszechnej opinii o nijakości technicznego metalu, ale i potwierdził, że znów rozdaje w nim karty.

Czwarta, a zarazem pierwsza od 17 lat płyta genialnej grupy z Florydy, z jednej strony onieśmiela astralną techniką, z drugiej zniewala swą agresywną intensywnością. To bez wątpienia najbardziej ekstremalne dokonanie formacji Kelly'ego Shaefera i Steve'a Flynna, którzy albumami "Piece Of Time" i "Unquestionable Presence" z przełomu lat 80. i 90. wyprzedzili swój czas o dobrą dekadę. Do wysoko ustawionej poprzeczki udawało się wówczas doskoczyć niewielu, w tym Death na "Human" i "Individual Thought Patterns"; Cynic na niezwykłym "Focus" czy holenderskiemu Pestilence na "Testimony Of The Ancients", a później "Spheres". Dla całej reszty była to pieśń odległej przyszłości.

Mimo powszechnych zachwytów krytyki, dla Atheist los nie był wcale łaskawy. W dobie prymatu brutalnego death metalu, wśród większości fanów ich muzyka spotykała się ze skrajnym niezrozumieniem i dezaprobatą. Choć dziś wygwizdywanie ze sceny i rzucanie psiej karmy w tak nietuzinkowy zespół wydaje się nie do pomyślenia - tak właśnie było (m.in. na trasie w 1992 roku u boku Cannibal Corpse). Tragiczna śmierć w wypadku drogowym - kluczowego dla brzmienia Atheist - basisty Rogera Pattersona, odejście zasiadającego za perkusją Flynna, a w konsekwencji obligatoryjne wydany (zobowiązania kontraktowe), pożegnalny album "Elements", na którym pobrzmiewały wpływy jazzu, funku, latynoskie rytmy, flamenco i samba, skazały zespół na całkowite wyobcowanie. Czasy się jednak zmieniły.

Dziś, w otoczeniu współczesnych i powszechnie uwielbianych formacji pokroju francuskiej Gojiry, włoskiego Ephel Duath, niemieckiego Necrophagist, kanadyjskiego Cryptopsy, amerykańskich szaleńców z Mastodon, The Dillinger Escape Plan czy progresywnego Nevermore oraz Szwedów z Meshuggah, na obecnej scenie metalowej Atheist wreszcie może się poczuć jak u siebie. Romantyczne historie o upadku i odzyskiwaniu wielkości, to amerykańska specjalność, trudno się zatem dziwić wrzawie, jaka towarzyszyła premierze "Jupiter". Wielkość tego arcydzieła nie powinna jednak skłaniać fanów wyłącznie do aktów ekspiacji. Atheist był bowiem na tyle bezczelny, by nagrać, nie tylko najlepszą płytę w swojej karierze, ale i wziąć perwersyjną zemstę, serwując nam wszystkim metalowy album roku 2010.

To, co dzieje się podczas tych niespełna 33 minut, mierzyć można tylko ich własną miarą. Mamy więc tu charakterystyczne wielopoziomowe brzmienie z walkami kontrastujących ze sobą harmonii granych na tle skomplikowanych rytmów, będących nawiązaniem do złożonych form znanych z utworów "Unquestionable Presence" czy "Mother Man", niczym Rush na speedzie; bogactwo basowych riffów wchodzących w interakcję z nieziemską pracą podwójnych stóp; niebanalne solówki; czy w końcu gitarową wściekłość i deathmetalową brutalność przywodzącą na myśl precyzyjne ciosy jakie na "Piece Of Time" zadawali w "On They Slay" czy "Unholy War". Istne tornado.

Znacznie dojrzalej brzmi też wokal Shaefera, którego artykulacja chyba po raz pierwszy w barwach Atheist nabrała takiej klarowności; śpiewa dziś na granicy tego, co robił w Neurotica i dawnej maniery z paraliżującym wręcz jadem w głosie (kapitalne "Faux King Christ", "Live, And Live Again", ciężki "Tortoise The Titan"). Dziękujmy siłom wyższym, że nie został jednak wokalistą Velvet Revolver!

Wyżyn sięga też Flynn, który - co niewiarygodne - do chwili reaktywacji zespołu w 2006 roku - nie zasiadał za perkusją przez 14 lat! Jak zespolić szybkość Dereka Roddy'ego z perkusyjną robotyką Tomasa Haake i Flo Mouniera oraz majestatem Gene'a Hoglana, wie tylko on sam. Nie gorzej radzą sobie jego koledzy z Gnostic, gitarzysta Chris Baker i zwerbowany rzutem na taśmę za Tony'ego Choya, basista Jonathan Thompson. Doświadczenie weteranów i adrenalina młodych - to musiało się udać! A wszystko zagrane bez triggerów, efektów i sampli - organicznie i po ludzku, a jednocześnie niezwykle świeżo i nad wyraz nowocześnie. Produkcja XXI wieku.

W tej beczce miodu próbowałem doszukać się choćby łyżki dziegciu, w czym miała mi pomóc wnikliwa analiza tekstów. Nic z tego. Wersy, którymi ubrane są "Second To Sun", "Third Person" czy oparty na grze słów "Faux King Christ" to jedne z najlepszych tekstów Shaefera od czasów "An Incarnation's Dream". Po prostu chapeau bas!

W niedawno recenzowanej przez mnie na tych stronach "The Epigenesis" Melechesh, napisałem, że lepszej płyty w tym roku już nie będzie. Przepraszam. Gdy ostatnio w rozmowie z Shaeferem, oznajmiłem mu, że wystawiłem "Jupiter" najwyższą z możliwych ocen, co w tym roku zdarzyło mi się po raz pierwszy, odparł z uśmiechem: Szkoda, że nie dałeś nam już szans na poprawę. Niech te słowa pozostaną najlepszą recenzją "Jupiter".

10/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas