Pearl Jam "Lightning Bolt": Niech was piorun trzaśnie (recenzja)

Na 10. albumie w ponad 20-letniej karierze nie trzeba się już specjalnie starać - cokołu, na którym, niczym Statua Wolności, stoi do dziś pomnik głosu pokolenia lat 90. nikt przecież nie naruszy.

"Pearl Jam wciąż pozostaje wiarygodny"
"Pearl Jam wciąż pozostaje wiarygodny" 

Należy tylko dyskontować sentyment. Z 50-tką na karku, 60 milionami sprzedanych płyt i nagrodą Gammy (oraz 17 do niej nominacjami) nie pozostaje już nic do udowodnienia - stadiony i tak się wypełnią. The Rolling Stones, U2, Aerosmith, Bon Jovi... Z listy spoczywających na laurach trudno się wyzwolić. Pearl Jam nigdy się do niej nie zapisał.

Sukcesu Pearl Jam, udowodnionego po raz kolejny na "Lightning Bolt", należy upatrywać przede wszystkim w trwałej niezgodzie na zadymianie się w oparach grunge'owej nostalgii - to jedno. Umiejętne i kreatywne czerpanie z annałów klasyki (od bluesa, folku i rocka lat 70., przez mniej lub bardziej undergroundowy hardcore / punk, po radiową przebojowość playlist lat 80.) - to po drugie. W końcu po trzecie, i być może najważniejsze, Pearl Jam, jak rzadko która grupa o tożsamym statusie ikony rocka, nie zatraciła daru komponowania muzyki budzącej swą autentycznością i wigorem nie mniejsze emocje co współczesne gwiazdy stadionowego grania, kładąc międzypokoleniowy most, w połowie którego ręce podają sobie zarówno młodzi fani Kings Of Leon czy Arctic Monkeys, jak i amatorzy flanelowych koszul sprzed dwu dekad. A wszystko to na własnym boisku i we własnej lidze.

Singlowe "Mind Your Manners" i "Sirens" dobrze odzwierciedlają dwa różne oblicza "Lightning Bolt", między którymi nie brakuje też miejsca na inne, ciekawe rozwiązania.

Pierwsze to oczywiste nawiązanie do ery punk rocka i hardcore'u, z ukłonem w stronę Dead Kennedys, Hüsker Dü, Dinosaur Jr, Ramones czy Buzzcocks; kapitalną żywiołowość ma też w sobie "Getaway" czy zakorzenione w twórczości Pete'a Townshenda i The Who numer tytułowy oraz uwznioślony "Swallowed Whole". Bodaj najbardziej grunge'owy "My Father's Son" z powodzeniem wkomponowałby się na "Vs." między "Go" a "Daughter". Wokalna forma Eddiego Veddera znów sięga wyżyn.

Rewersem są za to wspomniana ballada "Sirens", z jedną z kilku zawartych na "Lightning Bolt", dozowanych z umiarem, acz jakże celnych solówek Mike'a McCready'ego; "Sleeping By Myself" to z kolei pearljamowa interpretacja niedawnych, solowych przygód Veddera z ukulele (wielce udana), zaś wzruszająca, folkowa ballada "Future Days" doskonale koresponduje ze świetnym "Just Breathe" z poprzedniej płyty "Backspacer" (2009 r.).

W przestrzeni między oboma wymiarami znajdziemy i przepięknie astralny, oniryczny "Yellow Moon", i sięgający do bluesowych korzeni Muddy'ego Watersa, Big Joe Williamsa i chicagowskiej wytwórni Bluebird "Let The Records Play", a także nieco floydowski "Pendulum", który mi akurat nieodparcie kojarzy się z rozmarzonym "Planet Caravan" Black Sabbath.

Ta grupa dawno temu przestała być ikoną grunge'u - takową była w latach 90. Przy zamierzchłych już dokonaniach Nirvany, średnio przekonujących próbach wskrzeszenia Soundgarden i dziś zupełnie innych - choć, przyznaję, ciekawych - dźwiękach nowego Alice In Chains, dumanie na temat losów "Wielkiej Czwórki z Seattle" traci jakikolwiek sens.

Dziś Pearl Jam to zespół instytucja, podobnie jak Stonesi czy U2, z tą jednak różnicą, że choć od wydania pomnikowego "Ten" minęły już 22 lata, w muzyce Veddera, Amenta, McCready'ego, Gossarda i Camerona nadal słychać ten sam zapał, tę samą wrażliwość i szczerą chęć grania. Na "Lightning Bolt" Pearl Jam wciąż pozostaje wiarygodny. Tego zaś, jak mawiał Rousseau, a Amerykanie przekuli w powiedzenie, za pieniądze nie kupisz.

Pearl Jam "Lightning Bolt", Universal Music Polska

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas