Paul Simon "Seven Psalms": Pięknie o odchodzeniu [RECENZJA]
Paweł Waliński
Kiedy przeszło osiemdziesięcioletni muzyk nagrywa płytę o rzeczach ostatecznych, wypada przysiąść i w skupieniu posłuchać, co ma do powiedzenia.
Tak jest właśnie w przypadku "Siedmiu psalmów" Paula Simona. Szczególnie, że niedawno huknęła wieść, że podczas nagrywania niniejszej płyty muzyk nagle prawie zupełnie stracił słuch w jednym uchu, co wedle jego własnych słów wyklucza raczej występy na żywo, które - mimo koncertowej emerytury - nadal sporadycznie odbywał. Dodatkowo, kiedy rozpoczyna się dziewiąty krzyżyk, raczej wiadomo, że dni na tym padole już raczej mniej, niż więcej.
Nie dziwi więc, że Paul Simon zdobył się na nagranie czegoś, co pewnie można potraktować jako rodzaj muzycznego testamentu. Przypomnijmy, że podobnie uczynili choćby David Bowie czy Leonard Cohen. Przy czym obaj zmarli niedługo po wydaniu swoich ostatnich albumów, czego Paulowi Simonowi oczywiście nie życzymy, przeciwnie, niech jak najdłużej cieszy się jak najlepszym zdrowiem. Jednak pewna ostateczność muzyki nagranej na "Siedmiu psalmach" jest na tyle oczywista, że trudno odczytać ją w innej konwencji. Szczególnie, że stoi w mocnym kontraście do ostatnio wydawanych przez artystę, raczej pogodnych, nagrań.
Na "Seven Psalms" słyszymy Simona zupełnie odartego z towarzystwa wszelakich praktycznie przeszkadzajek, egzotycznych, nierzadko tropikalnych instrumentów, w których lubował się ostatnimi czasy. "Psalmy" konfrontują nas właściwie tylko z gitarą akustyczną i jego głosem. Co więcej, nierzadko fraza swoją konstrukcją odsyła nas nie tylko ku wczesnym nagraniom muzyka, ale również tradycji średniowiecznej muzyki dworskiej czy melodiom, o których anglosaskie ucho powiedziałoby, że z powodzeniem znalazłyby się na rennaissance faire ("Love is Like a Braid").
Nie znaczy, że brakuje tu grania charakterystycznego dla americany: "My Professional Opinion" choćby to nagranie czyściusieńko bluesowe. Przy czym mówienie o zwartej tu muzyce utwór po utworze może być zamachem na koncept artystyczny dzieła, bo Simon wyraźnie stwierdzał, że siedem utworów zawartych na "Psalmach" jest jednym spójnym konceptem i ma być słuchane w całości. Przy czym powody ku temu ujawniają się dosyć szybko, prędko bowiem odnajdujemy na nagraniu powracające po kilka razy wątki, autocytaty, rekurencyjne motywy, które z powodzeniem pozwalają nazwać "Psalmy" suitą.
Pomysł na nagranie płyty dopadł muzyka we śnie i - wedle jego własnych słów - przez kilka dni dokładne między trzecią a wpół do szóstej rano pisał zawarte na niej teksty. Wczesna pora z całym jej anturażem ciszy oraz dnia, który dopiero się rodzi, jest doskonale słyszalna w przepięknym "Your Forgiveness", może najlepszym kawałku muzyki, jaki Simon nagrał od wielu, wielu lat. A kiedy śpiewa tu, "że myślał o wielkiej emigracji", zrazu wiemy, że ma na myśli tę największą z migracji: z doczesności w wieczność. Szczególnie, że podbija to stwierdzeniem: "Mam wątpliwości / czy białe światło pomniejsza ból".
Elementy tropicaliów pojawiają się dopiero w kolejnym utworze (czy raczej wątku), "Trail of Volcanoes", absolutnej minorowej perełce, gdzie Simona wspomaga nie kto inny, ale Wynton Marsalis. Czarne chmury rozwiewa dopiero "The Sacred Harp", nagrane z udziałem żony artysty, Eddie Brickell. A kiedy na końcu albumu, w przepięknym "Wait" Simon jednak przekomarza się z przeznaczeniem i deklaruje, że "moja ręka jest spokojna, mój umysł nadal jest jasny", jego żona, niczym anioł mający odprowadzić go na łono Abrahama, przekonuje, że "życie jest jak meteor (...) niebo jest piękne/jest prawie jak dom", trudno zachować suche oczy.
Wszystko to sprawia, że piętnasta płyta Paula Simona jest rzeczą wybitną. A dla miłośnika grania z zakresu folku oraz singer/songwriter pozycją absolutnie obowiązkową. Wielki szacun. Oby to nie był jeszcze ostateczny testament. Ale jeśli będzie, trudno oczekiwać lepszego.
Paul Simon "Seven Psalms", Sony
9/10