Paul McCartney "III": Zakalec mistrza wypieków [RECENZJA]
Paweł Waliński
I największej, najbardziej utytułowanej mistrzyni wypieków wyjdzie czasem zakalec. "III" to trochę ten casus. Nie znaczy to jednak, że od jednego zakalca przestaje się być mistrzynią.
Nie zrozumcie mnie źle, Paul McCartney u progu osiemdziesiątki nie jest facetem, którego jakiś byle Waliński mógłby nagabywać co by zmienił nagle losy muzyki. Raz, że to już nie ten PESEL, dwa że jeśli o kimkolwiek na tej planecie można mówić, że co najmniej raz już to zrobił, to lepszych kandydatów do tego tytułu, o ile w ogóle są, można policzyć na palcach jednej ręki niezbornego stolarza.
Nie mam też najmniejszego zamiaru odbierać ex-Beatlesowi prawa do nagrywania absolutnie czegokolwiek co tylko zechce, choćby to były odgłosy gastryczne czy perystaltystyczne. To, co może najbardziej mnie w "III" uwiera to moja własna, wewnętrzna roszczeniowa postawa. To fakt, że kiedy widzę jego nazwisko na okładce albumu, moje wewnętrzne dziecko histerycznie krzyczy i piąstkami wygraża, aby znaleźć na krążku kompozycje ma miarę "Hey Jude" czy "Eleanor Rigby". Tymczasem świat za nic ma moje krzyki i moje wygrażanie, cukierki są niezdrowe, nie każdy pies to przytulanka, nie każdy dzień jest słoneczny i nie każdy numer McCartneya ma siłę rażenia wspomnianych dwóch. A na "III" do owej siły żaden się nawet nie zbliża.
O tyle to może dziwne, że poprzedni album McCartneya, wydaną w 2018 "Egypt Station" wypełniały numery może nie epokowe, ale z pewnością zręczniejsze niż te, które znajdziemy na "III". I nie dajcie sobie nawinąć na uszy makaronu wszelakiej maści mainstreamowym komentatorom, którzy będą dowodzić, że koń jest bardziej arabski niż każdy widzi.
Nagrana w reżimie covidowym "trójka", będąca ciągiem dalszym płyt "I" (1970) i "II" (1980), a na której artysta samemu nagrał wszystkie partie instrumentalne spotkała się bowiem, w przeciwieństwie do wspomnianych poprzedniczek z powszechnym poklaskiem. Tylko że osobiście mam wrażenie, że zadziałały tu argumenty niemerytoryczne, to znaczy "nie krytykujmy faceta u progu osiemdziesiątki" albo "Napisać coś złego o TYM McCartneyu? Boimy się.".
Awanturę z Macką mieliśmy zresztą już na starcie, bo w "Long Tailed Winter Bird" sir Paul przez pięć minut katował mnie motywem gitarowym, który on pewnie uznał za fantastyczny, a o którym ja nie mogę powiedzieć praktycznie nic więcej, niż że był irytujący do poziomu bólu zęba. Ale irytacja to w zasadzie i tak niemało w zderzeniu z pozostałym materiałem, który jest idealnie przezroczysty i bardzo mu daleko do powabu kompozytorskiego tak Beatlesów, jak i późniejszego zespołu McCartneya, Wings.
Nie znaczy to, że na "III" nie ma momentów co najmniej dobrych, jak choćby cave'owski trochę (sic!) w wydźwięku "Woman and Wives". Ładną folkową melodią jest "The Kiss of Venus" i pochód akordowy znajdziemy tu prima sort. Bardzo maccartneyowski. Rzeczone "Hey Jude", czy owego dalekie (bardzo dalekie) echa słyszymy w "Seize the Day". "Deep Down" od biedy mogłoby znaleźć się na jakimś albumie Toma Petty'ego.
Ale po co Macca tracił czas na nagrywanie tępawych bluesów w rodzaju "Lavatory Lil" i "Slidin'", pojąć zupełnie nie mogę. Szczytem wszystkiego jest rozciągnięte na aż osiem minut i nieudolnie udające wczesne Genesis, a opowiadające o utracie bliskiej osoby, "Deep Deep Feeling", w którym w dodatku nasz bohater tak śpiewa frazę "deep, deep pain and feeling", że miast tego słyszymy "deep, deep anal feeling". Ale to ostatnie to już oczywiście czepialstwo czy wręcz "myślenie życzeniowe", jak zostanie mi wytknięte w komentarzach za 3, 2, 1...
Reasumując... To też nie tak, że "III" to album skandalicznie zły. Nie. Gdyby kto inny nagrał taką płytę, pewnie spokojnie można by podbić ocenę o oczko. Tyle, że Macca sam sobie zawiesił poprzeczkę aż tak wysoko. To kompletnie nie moja wina. Paul McCartney "III", Universal
5/10