Paradise Lost "Obsidian": Moja działka, moja twierdza [RECENZJA]
Paweł Waliński
Co łączy jeden z najbardziej ponurych zespołów brytyjskiego metalu i dobrą firmę kurierską? Więcej, niż byście się spodziewali.
Paradise Lost, jakby nie patrzeć, są zespołem z potężną historią. Nie chodzi nawet o to, że mają na liczniku już 32 lata, ale o całą brazylijską telenowelę ich wolt stylistycznych. Od nieporadnych początków, kiedy nie mogli się zdecydować czy chcą grać death, czy doom, przez okres "pionierski", wyjątkowo nieszczęśliwie zwany "gothic metalowym", zabawę w pieszczochów MTV na "Draconian Times", trzy płytki zręcznych depeszad, po "powrót do mocnego brzmienia" (za używanie tego terminu powinno się urzędowo ordynować falakę).
A i na tym ostatnim etapie z powodzeniem można wydzielić moment, który wielu (w tym niżej podpisany) uznało za smutną kapitulację wobec odpływu fanów i trochę zabawne, czy - przeciwnie - smutne bardzo smoktanie własnego ogona oraz ten najnowszy, liczący teraz trzy albumy. Solidny jak tytułowy obsydian.
Bo z powodzeniem można narzekać, że Paradise Lost (w sumie od zawsze) stoją w jakimś niezręcznym rozkroku między metalową agresją i dandysowskim smuteczkiem. Że Nick Holmes nie jest najlepszym w świecie growlerem, a kiedy śpiewa melodyjnie, to niekoniecznie udaje mu się owej melodii trzymać. Że jego okołojezuskowe przemyślenia coraz bardziej męczą. Że, nie licząc elektronicznego interludium, Brytyjczycy od niepamiętnych czasów grają w kółko jedną i tę samą piosenkę. Albo, że gdyby lekarz ogarnął się i odpowiednio wcześnie przepisał chłopakom prozac, to dawno nie byłoby tego zespołu. Ale ciężko nie oddać PL, że w swojej kategorii nadal zamiatają całą konkurencję.
A jaka to kategoria? Kategoria, w której dochodzi do połączenia ciężaru i intensywności z wyjątkowo niskim progiem wejścia, co czyni z nich rzecz dostępną nie tylko kudłoszczurom z zasiusianej piwnicy, ale również słuchaczowi mainstreamowemu. Kategoria tych wyznawców kultu riffu, którzy sięgają szerzej niż tylko do współkultystów.
Wreszcie kategoria zespołów na tyle starych, że w muzyce bliskiej gruzowi i smole nie wstydzą wyciągnąć ręki do bezczelnie wręcz chwytliwych partii gitary i solówek, co od początku najntisów jest w metalu tendencją raczej coraz mniej popularną. Wreszcie PL ma na pokładzie faceta, który jakby od niechcenia pisze najzwyczajniej w świecie fantastyczne kawałki. Nawet jeśli uprzemy się, że to jednak w kółko ten sam kawałek.
I tak cała płyta buja się sobie gdzieś spokojnie na swojej wisielczej pętli między "Icon" a "Draconian Times", a kolejne utwory namecheckują ubiegłe dokonania. "Fall from Grace" to poniekąd po prostu wolniejszy "As I Die", "Hope Dies Young" świeci odbitym światłem "Shadowkings" czy "Elusive Cure". A wstęp do "The Devil Embraced" to na dobrą sprawę zręczna przeróbka "Enchantment".
Jak słychać, nadpodaży nowości i udziwnień szczególnej nie ma. Choć pewnym novum może być piękny akustyczny opener "Darker Thoughts". Albo "Ghosts ", gdzie z kolei jesteśmy z wizytą na koncercie wczesnego The Sisters of Mercy, tyle że z lepszymi muzykami na scenie i żywym (choć doskonale udającym Doktora Avalanche) perkusistą.
Ale nie szukaniem kwiatu paproci po świętojańskich nocach PL wyrobili sobie na powrót markę po chudych latach. Ale tym, że są trochę jak dobra firma kurierska. Człowiek wie, co kupił/zamówił. A oni przywożą to na czas i w doskonałym stanie. Kurier nie rzuca chamsko pakunkiem o glebę, mówi "dzień dobry", "proszę bardzo" i życzy miłego (wróć - tu: niemiłego?) dnia, nie śmierdzi potem i ma czystą koszulkę polo. A to przecież wcale nie tak mało.
"Obsidian" dowozi, co miał dowieźć, jest solidny zgodnie z tytułem i mi osobiście to w zupełności wystarcza. Klasyk polskiego działkowego metalu, Karol Kierda w jednym ze swoich utworów śpiewa: "Moja działka, moja twierdza. / Ja to mówię, Karol Kierda". Z Paradajsami Lostami tak samo. To ich działka, to ich twierdza. Ja to mówię, Paweł Waliński.
Paradise Lost "Obsidian", Mystic Production
7/10