Nigdy dość!
Łukasz Dunaj
Kiss "Sonic Boom", Roadrunner
Najwięksi blagierzy rock'n'rolla nagrali pierwszy studyjny album od 11 lat, chociaż zarzekali się, że już nigdy tego nie zrobią. Jaki z tego wniosek? Nie wierz nigdy kobiecie i... Kiss.
Na początek trochę statystyki, którą przytaczam nie z chorobliwego zamiłowania do cyferek, ale by uzmysłowić niewtajemniczonym specyfikę zjawiska o nazwie Kiss. "Sonic Boom" to dopiero czwarty album studyjny Amerykanów od 1990 roku. W tym samym przedziale czasowym grupa firmowała swoim, rozpoznawalnym na całym globie, logotypem sześć albumów koncertowych, około dziesięciu "best ofów" i przeróżnej maści kolekcjonerskich boksów, nie wspominając o DVD, wśród których prym wiedzie mulitidyskowa saga "Kissology". Słowem, Kiss to jeden z rekordzistów w dyscyplinie - wciskania swoim fanom tysięczny raz tego samego.
Finansowa zaradność tandemu Paul Stanley i Gene Simmons jest już w muzycznym biznesie legendarna i nikogo nie są w stanie zdziwić kolejne rocznicowe i "już naprawdę ostatnie" trasy koncertowe, ani nawet podpaski z wizerunkiem Simmonsa i jego długaśnego języka. Tym bardziej dziwi i cieszy zarazem fakt premiery "Sonic Boom". Zaglądając w metryki liderów (Stanley - 57 lat, Simmons - 60), możemy dojść do wniosku, że Kiss być może już naprawdę po raz ostatni zerwał się do lotu, ale, o dziwo, udało się. Udało się pewnie dlatego, że "Sonic Boom" to absolutnie bezpretensjonalny krążek, który oprócz tego że lepiej brzmi, przenosi nas żywcem ćwierć wieku wstecz. W czasy, kiedy trawa była zielona, a dziewczęta piękne.
Nie ma tu żadnej ściemy i wydziwiania. Podobnie jak w przypadku Big Maca kupowanego pod każdą szerokością geograficzną - dostajemy dokładnie to, co zamawialiśmy. Archetypiczny, komercyjny hard rock, zagrany z biglem i wyczuciem konwencji, którą Kiss poniekąd sami wymyślili. W tekstach roi się od rockowych klisz, żeby nie napisać, że są po prostu programowo puste. Same piosenki też banalne i oczywiste, ale ta płyta ma za zadanie robić dobrze i chyba mi robi...
No bo jak racjonalnie wytłumaczyć, że stworzony z myślą o stadionach "Stand" tłucze mi się po głowie już drugą dobę? Do najlepszych fragmentów "Sonic Boom" należą także zaśpiewany przez perkusistę Erica Singera "All For The Glory", który mógłby spokojnie pojawić się na płycie nieodżałowanych Hellacopters, masywny "I'm An Animal" (tu na wokalu oczywiście Simmons) i... brak choćby jednej ballady, na które Kiss zawsze wylewali tony mdlącego lukru.
Kiss to zespół o którym pamięta się ze względu na poszczególne piosenki, a nie płyty. Tym razem jednak zanosi się na nie lada sensację, ponieważ wg Hits Daily Double monitorującego amerykański rynek, album sprzedawany w USA za pośrednictwem sieci supermarketów Wal-Mart (podobnie jak AC/DC "Black Ice") ma ogromną szansę na debiut na samym szczycie listy Billboardu. Byłby to pierwszy number one Kiss w ich 37-letniej karierze! To tylko rock'n'roll?
7/10